poniedziałek, 1 lutego 2016

Azja Południowo-Wschodnia - pakiet praktycznych porad

Takie podróżnicze Zosie-Samosie z nas. Kiedy gdzieś wyjeżdżamy, to od początku do końca ogarniamy wszystko samodzielnie - od trasy, przez transport i noclegi, po to gdzie na miejscu chcemy pójść i co zobaczyć. Samodzielnie to nie znaczy samemu! Nie korzystamy z usług biur podróży, ale garściami czerpiemy z doświadczeń innych - blogerów oraz osób, które mogą nam doradzić bezpośrednio. Dlatego właśnie chcemy się z Wami podzielić tym, jak zorganizowałyśmy wyjazd do Azji Południowo-Wschodniej. Czytajcie i korzystajcie :)!

1. Przygotowania.


Po pierwsze, bilety - jako, że nie zawsze działamy konwencjonalnie, najpierw były bilety powrotne. Czemu? Trafiłyśmy na mega okazję - bilety na termin, w którym chciałyśmy wracać na trasę Bangkok-Warszawa za 300 zł! To była błyskawiczna akcja: Justyna je wyhaczyła w internecie, skontaktowałyśmy się telefonicznie i stwierdziłyśmy - kupujemy, za taką kasę, to nawet jak nie polecimy, to tragedii nie będzie! (Nie jest to rzecz nie do zrobienia, Rainbow Tours wypuszcza czasem takie super tanie loty - najwidoczniej nie sprzedaje wszystkich miejsc na wycieczkach zorganizowanych, więc można korzystać z wolnych miejsc w samolocie). Bilety do Bangkoku dostałyśmy za niecałe 1000 zł, więc łącznie wyszło nas 1300 zł na łebka - da się ;).

Po drugie, trasa - najpierw brałyśmy pod uwagę Birmę, Tajlandię, Malezję, Indonezję, Wietnam, Laos i Kambodżę. Ale miałyśmy 7 tygodni, więc trzeba było wybrać. Poczytałyśmy trochę o wizach, kwestiach bezpieczeństwa, transporcie, wstępnie ogarnęłyśmy, co warto byłoby zobaczyć - i tak zapadła decyzja o trasie. Przyzwyczajone do podróżowania stopem, kupiłyśmy nawet mapę! Nakreśliłyśmy na niej trasę, no i... później ani razu tej mapy już nie użyłyśmy :p.


Po trzecie, informacje praktyczne - czyli czytanie blogów podróżniczych, stron internetowych nt. państw, do których jedziemy, zerkanie na przewodniki. No i nieoceniona pomoc babci Oli, która przygotowała nam dokumenty z mega przydatnymi informacjami - o walutach, transporcie, wizach, cenach niektórych rzeczy, atrakcjach wartych zobaczenia. Możemy się podzielić, jeśli ktoś by chciał :)!

Po czwarte, kasa - do Azji bardziej od euro opłaca się wziąć dolary. Są dwie opcje - pojechać z całością kwoty, którą przewidujemy wydać albo mieć kartę walutową i na niej dolary. My wybrałyśmy drugą możliwość. Jak to działa w praktyce? Zakładamy w danym banku konto złotówkowe i walutowe. Na złotówkowe przelewamy jakąś kwotę i korzystając z platformy e-FX możemy on-line dokonać przewalutowania dowolnej kwoty na dolary, które lądują na naszym koncie walutowym. Bardzo wygodne, można tych operacji dokonywać nawet podczas podróży (musimy mieć tylko urządzenie mobilne i internet). A np. bank BZ WBK ma bardzo korzystne kursy - wychodzi nam taniej niż gdybyśmy korzystali z kantoru. Warto tylko dokładnie jeszcze w Polsce ogarnąć wszystkie szczegóły (bo np. w rzeczonym banku z tej platformy można korzystać tylko w dni powszednie w danych godzinach). Pieniądze za granicą wypłacamy tak czy tak w walucie danego kraju, ale słyszałyśmy, że i tak bardziej nam się to opłaca niż gdybyśmy korzystali z polskiej karty. Wówczas najpierw by nam po niezbyt korzystnym kursie przewalutowało ze złotówek na dolary i potem np. na bahty. Kiedy przeliczamy sobie nasze finanse, należy także pamiętać o tym, że bankomaty pobierają prowizję i że w niektórych krajach mamy ograniczenia kwoty wypłacanej.
A i jeszcze dwie sprawy: warto pojechać z dwoma kartami, bo w Wietnamie dostałyśmy prawie zawału serca, kiedy bankomat połknął nam jedną kartę (na szczęście udało nam się ją odzyskać, ale mogło być inaczej). Na sam początek dobrze mieć trochę dolarów w gotówce - choćby dlatego, że lądując w Bangkoku od razu musiałyśmy wymienić dolary na bahty, żeby było za co dojechać do miasta ;).
Kartę, grubszą kasę, paszport oraz co ważniejsze dokumenty nosiłyśmy w money beltach (można takie kupić np. w Decathlonie za 35 zł), czyli w takiej skrytce pod ubranie.


Po piąte, szczepienia - prawda jest taka, że my trochę tą kwestię olałyśmy. W krajach, które odwiedziłyśmy nie ma obowiązkowych szczepień, są tylko zalecane. Zatem to od Ciebie zależy, czy chcesz się zaszczepić na dane choroby, czy nie. Trzeba też pamiętać, że każda szczepionka ma swoją cenę, niektóre z nich trzeba wykonać z większym wyprzedzeniem i nie tylko raz. W internecie bez trudu można znaleźć wykaz szczepień do każdego kraju świata (na część z chorób jesteśmy szczepieni tak czy tak). Nie należy wariować! Zagrożenie np. malarią jest minimalne i to tylko w niektórych regionach, a tabletki na malarie bardzo wyniszczają wątrobę. Spotkałyśmy wielu śmiałków z tymi tabsami i ich sobie nie chwalili. Dodatkowo słyszałyśmy, że gdy ugryzie Cię już taki felerny komar, to niezależnie czy jesteś szczepiony czy nie, musisz udać się do szpitala i przyjąć te same leki.

Po szóste, ubezpieczenie - jak już olałyśmy szczepienia, to stwierdziłyśmy, że się chociaż ubezpieczymy! Rozważałyśmy różne opcje, oferta tych największych ubezpieczalni jest dość droga, więc brałyśmy głównie pod uwagę ubezpieczenia dla młodych. Stanęło koniec końców na karcie ISIC - nasze karty mają ważność 1,5 roku, podstawa plus świadczenia dodatkowe (jak ubezpieczenie bagażu, czy od zdarzeń zaistniałych podczas uprawiania sportów ekstremalnych) wyniosły nas ok. 130 zł. I tu jedna ważna uwaga! Jeśli nie szczepicie się na choroby tropikalne, to nie kupujcie ubezpieczenia od tych chorób.

Po siódme, sprzęt - czyli kilka słów o elektronice w trasie. Pierwsza kwestia to aparat: obowiązkowo musi być, ale rozkminiałyśmy nad tym, czy wziąć małpę, która robi zdjęcia niezłej jakości, czy porywać się na podróżowanie z lustrzanką. Wygrał mniejszy aparat - ze względów bezpieczeństwa i komfortu (w Azji wilgotność jest bardzo duża). Kolejną rzeczą były telefony, które łączą się z internetem. Miałyśmy swoje telefony z Polski plus na wszelki wypadek jeden dodatkowy. Plan był taki, że będziemy kupować w każdym z państw miejscową kartę SIM plus internet (ceny są bardzo niskie), ale okazało się, że nie ma takiej potrzeby. Roaming generalnie łapał (Ola jest w T-Mobile i miała początkowo problemy z zasięgiem w Laosie, a w Wietnamie przez cały pobyt), ale w każdym z miejsc miałyśmy wi-fi, dzięki któremu byłyśmy w stałym kontakcie ze światem. Pierwszy raz podróżowałyśmy też z komputerem - a tak dokładniej notebookiem. I bardzo nam się przydał - do przechowywania zdjęć, planowania dalszej podróży (noclegi, bilety itp.), pisania bloga, czy oglądania filmów w długiej trasie :). Świetnym pomysłem jest też powerbank! Będąc dwa dni w sleeping-busach można było podładować sobie telefon czy odtwarzacz muzyki.

Po ósme, pakowanie - myślałyśmy, że to będzie największe wyzwanie! Zazwyczaj, kiedy wyjeżdżamy na 2-3 tygodnie nasze plecaki ważą ok. 20 kg. Dlatego, kiedy przeczytałyśmy na blogach, że dobrze byłoby mieć bagaż ważący do ok. 12 kg, pomyślałyśmy - "Ta, jasne!". Ale, uwaga, udało nam się! Nie wzięłyśmy namiotu, cieplejsze rzeczy ubrałyśmy na siebie (bo wyjeżdżałyśmy z Polski, kiedy było chłodno), więc standardowo w naszym bagażu znalazła się podstawowa apteczka, kosmetyczka, ręcznik szybkoschnący, śpiwór, rozrywki (karty, gazety), klapki, sandały i buty trekkingowe (akurat one się NIE PRZYDAŁY - w Azji było za ciepło, więc stanowiły ozdobę naszego plecaka), peleryny przeciwdeszczowe (też średni pomysł - było na nie za ciepło, dlatego chyba lepszą opcją jest mały parasol) oraz ciuchy (spokojnie, jak czegoś zapomnisz, to możesz kupić na miejscu za śmieszne pieniądze ;)). A i w Azji wszędzie można wyprać ubrania w pralni, za niedużą kwotę - ale w zimnej wodzie! Także odradzamy pakowania najlepszych rzeczy z szafy.

2. Internety - czyli z jakich stron/aplikacji korzystałyśmy przed podróżą i w jej trakcie.


Dwie pierwsze pozycje, to podarunki od naszej niezastąpionej Ilse! MAPS.ME to bezpłatna aplikacja z mapami, które działają off-line. Trzeba mieć tylko GPS, bo apka działa na podstawie danych z Twojej lokalizacji oraz map, które są wcześniej ściągnięte (więc jak tylko złapiecie neta, to ściągnijcie potrzebne mapy miast i krajów). Pokaże gdzie jesteśmy, co w pobliżu możemy znaleźć, a także jak dojść do danego punktu. Nieraz ta aplikacja uratowała nam tyłek! http://www.travelfish.org/ to internetowy przewodnik po Azji Południowo-Wschodniej z całą masą praktycznych wskazówek, np. jak w najszybszy i najtańszy sposób dostać się z pkt A do pktu B oraz co warto zobaczyć :).

Cztery następne strony posłużą nam do szukania noclegu - niemal na całym świecie. Wpisujemy gdzie, kiedy i w ile osób chcemy pojechać i wyskakuje nam bardzo wiele opcji - możemy je przefiltrować wg różnych kryteriów, a przy wyborze posłużyć się opiniami osób, które miały okazję być w danym miejscu. Warto porównać dany obiekt na kilku stronach - czasem różni się na nich cenowo. Każda z tych stron funkcjonuje też jako aplikacja mobilna, gdzie pojawia się więcej ofert specjalnych i w tej wersji np. Booking nie ma przedpłaty przy rezerwacji.

Ostatni blok stron to wyszukiwarki lotów po okazyjnych cenach - my mamy polubione je wszystkie (a pewnie i nawet jeszcze więcej :p) na Facebooku, więc te najlepsze aktualne okazje pokazują się nam na bieżąco ;).

3. 20 praktycznych wskazówek z własnego doświadczenia.



A na koniec taka mała dygresja - tak na dobrą sprawę od momentu naszego powrotu (czyli już 2,5 miesiące temu!) nikomu nie opowiedziałyśmy całej historii naszego tripa i nie miałyśmy sposobności, żeby pokazać zdjęcia. Ale ostatnio w końcu nadarzyła się okazja - miałyśmy przyjemność wystąpić z naszą prelekcją w gdańskiej kawiarni podróżniczej: Południku 18. I...


...no właśnie tak - zainteresowanie spotkaniem przekroczyło nasze najśmielsze oczekiwania! Przyszłyśmy z lekkim stresem pod Południk i wtedy na prawdę zaczął się prawdziwy stresior - chętnych na posłuchanie naszej prezentacji było tyle, że przekroczyło to wręcz możliwości pojemności kawiarni. Dziękujemy wszystkim obecnym!
Za kolejny punkt obieramy zorganizowanie prezentacji w miejscu, który pomieści więcej osób - zatem czekajcie na wieści :)!

Mamy nadzieję, że nasze wypociny przydadzą się w planowaniu Waszego niezapomnianego wyjazdu ;)!



środa, 30 grudnia 2015

Esencja Azji, czyli subiektywne Olowe podsumowanie!

Koniec grudnia - czas refleksji i wszelkich rocznych podsumowań. A że podróż do Azji to niewątpliwie jeden z najjaśniejszych punktów tego roku (a także mojego 24-letniego życia!), to należy i ją podsumować :)! Może ten post powinien pojawić się szybciej, bliżej powrotu, ale myślę, że w przypadku takiego holistycznego spojrzenia na tego tripa nabranie dystansu się przydało!

Tym razem piszę do Was ja sama, Ola, bo moje i Justyny odczucia co do niektórych rzeczy były inne (i to już nawet podczas samej podróży), więc może i Justyna później pokusi się na pokazanie Azji z własnej, nieco odmiennej, perspektywy ;).


Ale do rzeczy :D! Co podczas tej przygody było według mnie najlepsze? Gdzie moim zdaniem trzeba być, jeśli jedzie się do Azji Południowo-Wschodniej? Co trzeba przeżyć? Zapraszam do jak najbardziej subiektywnego podsumowania tego, czego doświadczyłam przez te siedem niezapomnianych tygodni :).

1. Tajlandia.

Mówi się, że jest to "kraj uśmiechu" - i rzeczywiście tak jest. Tajowie są bardzo mili, tolerancyjni, pomocni. Nawet jeśli sytuacja jest lekko awaryjna, to uśmiech również nie schodzi im z twarzy (i lepiej, żeby Tobie też nie schodził, bo tutaj w grę wchodzi wzajemne zachowanie twarzy). Do tego nauczyli się już jak zajmować się turystyką, więc podróżowanie po Tajlandii na własną rękę jest bardzo łatwe. Nawet, nawet można dogadać się po angielsku, przemieszczanie się to żaden problem (i tu między miastami mamy szeroki wybór: samoloty, busy, vany, pociągi), baza noclegowa jest bardzo duża, a lokalne biura podróży maja bogatą ofertę. Jeśli chcesz wyjechać gdzieś daleko i kręci Cię Azja - to jak najbardziej miejsce, od którego można śmiało zaczynać swoje egzotyczne wojaże ;)!

Gdzie koniecznie trzeba być? Moje serce skradła jedna z minionych stolic Tajlandii, czyli Sukhotai - najlepszym pomysłem jest wynajęcie roweru i eksplorowanie na nim Parku Historycznego i jego okolic. Klimat jest iście tropikalny - wszędzie można dostrzec palmy, kolorowe kwiaty i inną egzotyczną roślinność. Dodatkowo mija się małe jeziorka, a kiedy spojrzy się dalej, to w tle majaczą zielone pola i góry. Do tego mały targ na terenie parku kusi pysznościami. Jako, że jest to Park Historyczny, nie może się obyć bez przechadzek po XIII-wiecznych zabytkach i podziwiania kolejnych wizerunków Buddhy. Natura i kultura tworzą tu perfekcyjne połączenie! Warto również zgubić się podczas przejażdżki po okolicach i zobaczyć jak naprawdę żyją ludzie ;).







Co trzeba przeżyć? Spędzić dzień ze słoniami :D! Okazji ku temu jest bardzo dużo, słonie to symbol Tajlandii, ale warto wybrać miejsce, w którym traktuje się te wielkie zwierzęta z należytym szacunkiem i nie stosuje przemocy. My miałyśmy to szczęście ;). Idealny dzień ze słoniami i miejscowymi - karmienie słoni, spacer po dżungli, wspólny tradycyjny posiłek z gospodarzami, mud spa i kąpiel w rzece. Gwarantowana radość w tej najczystszej postaci <3!






Czego jeszcze nie można sobie odpuścić? Pysznego street foodu spotykanego wszędzie (dosłownie!) oraz najlepszych w tej części Azji targów (najwspanialszy jest weekendowy market w Chiang Mai, gdzie można dorwać mnóstwo wspaniałych hand-madów, ale na olbrzymim Chatuchaku w Bangkoku również można się obkupić!). I moim zdaniem warto spędzić kilka dni w Bangkoku - po prostu chłonąc atmosferę tego tętniącego życiem ogromnego, 10-milionowego miasta! Jest tu wszystko "azjatyckie" w moim mniemaniu - wspaniałe jedzenie, szalony ruch drogowy, mnóstwo świątyń, a także... kabli zwisających wzdłuż ulic. Otaczająca nas rzeczywistość atakuje zmysły kolorami, zapachami i smakami!







2. Laos.

O tym kraju niestety nie mogę powiedzieć za wiele, bo tak na dłużej zatrzymałyśmy się tylko w Luang Prabang. Ale przemierzyłyśmy Laos z zachodu na wschód łodzią i busem, więc miałam okazję chłonąć nieco atmosfery przez obserwację - jest niesamowicie zielono, dość dziko, życie zdaje się toczyć wolniej i naturalniej niż w Tajlandii. A do tego te francuskie wpływy - wspaniałe połączenie!

Gdzie koniecznie trzeba być? Luang Prabang - miniona stolica Laosu, miejsce absolutnie magiczne. Egzotyczne widoki, leniwie płynący Mekong, architektura w klimacie azjatyckim i francuskim (i te wpływy czuć też w kuchni), raz po raz spotykani mnisi buddyjscy, night market. Do tego kultowa Utopia - miejsce, w której można chillować zarówno w dzień, jak i wieczorem z wielokulturowym towarzystwem, boiskiem do siatkówki plażowej i barem. Miasto to jest idealne do ładowania baterii i po prostu bycia!






Co trzeba przeżyć? KONIECZNIE pojechać nad Kuang Si Falls w pobliżu Luang Prabang! Jest to miejsce, w którym można poczuć się jak w raju - dżungla, wodospady i wielkie latające motyle. Obowiązkowo trzeba zabrać ze sobą strój, bo w tej krystalicznie czystej wodzie można pływać!





Czego jeszcze nie można sobie odpuścić? Popłynąć do Luang Prabang z Tajlandii slow boat! Może to stwierdzenie wydawać się nieco kontrowersyjne (biorąc pod uwagę naszą przygodę z utknięciem na środku Mekongu na całą noc), ale jest to doświadczenie, którego nie zapomnę pewnie do końca życia :). Na łodzi już czuć klimat relaksu, towarzystwo jest na maksa międzynarodowe, więc można poznać bardzo interesujących ludzi - a że Luang Prabang jest małe, to później przechadzając się jego uliczkami co rusz spotyka się "swoich znajomych z łodzi", co daje poczucie, że jest się jakoś bardziej u siebie. A do tego bajeczne widoki!





3. Wietnam.

Jakkolwiek Wietnam to geograficznie część Azji Południowo-Wschodniej, to moim zdaniem dość znacząco różni się od pozostałych krajów, w których byłam. Tu trudno jest dogadać się po angielsku, wyzwaniem staje się przekraczanie ulicy (ruch drogowy rządzi się swoimi prawami), co rusz trafia się na sytuacje, w których naturalną reakcją umysłu jest jeden wielki mind-fuck (np. po co powiedzieć, że jadąc kilkaset kilometrów musisz zmienić nad ranem autobus? Lepiej po prostu stanąć, wysadzić wszystkich i nie potrafić odpowiedzieć na żadne pytanie! A nad tym ranem - czyli o 5.00 - na ulicach tłumy ćwiczących Wietnamczyków w każdym wieku), architektura tutaj jest bardziej "chińska" (tak jak rysy twarzy Wietnamczyków), a jedzenie też inne w smaku - ale pyszne i aromatyczne. No i ta wspaniała, bardzo mocna kawa! Generalnie, istny sajgon! Ale ta dość wybuchowa mieszanka mi bardzo przypadła do gustu ;). No i muszę tam wrócić, bo ominęłyśmy Hanoi, Sapę i Ha Long Bay!

Gdzie koniecznie trzeba być? Hoi An, czyli prawdziwa bajka! Miejsce, w którym się zasiedziałyśmy, bo było nam tak dobrze. Z jednej strony - piękna, piaszczysta plaża, mega czysta woda w morzu (raz nawet zdarzyło się, że małe rybki skakały nam nad głowami, kiedy pływałyśmy!), a co za tym idzie też pyszne i super świeże owoce morza. Z drugiej strony, magiczne stare miasto. Nie mogłyśmy się zdecydować, czy wolimy je w dzień, czy wieczorem! W dzień można przemierzać wąskie uliczki z różnorodnymi małymi sklepikami piechotą lub rowerem, spacerować i robić zakupy na targu (ach, to mango!), siedzieć nad rzeką i oglądać kolorowe łódeczki i palmy w tle. A wieczorem wszystko jest pięknie oświetlone, pojawia się night market, wszędzie wiszą chińskie lampiony, a po rzece pływają małe latarenki.










Co trzeba przeżyć? Pić dużo - ponoć najlepszej na świecie - wietnamskiej kawy (z lodem jest lepsza!), jeść pho, czyli wietnamski rosołek z milionem dodatków (m.in. mięcho, zielenina, makaron), który miejscowi zajadają na śniadanie, obiad i kolację, spróbować prawdziwych sajgonek, a i rise wine, czyli tzw. happy water ;)!




4. Kambodża.

Sama nazwa brzmi egzotycznie. Rzeczywiście można podziwiać tropikalne pejzaże - palmy, zielone pola, często góry, a mijając kolorowe wioski tak jak w Laosie ma się wrażenie, że tu życie płynie wolniej i spokojniej. Jednak też w powietrzu wisi przeczucie, że to już wcale nie tak długo potrwa! Stolica, Phnom Penh, to jeden wielki plac budowy, co rusz widzi się jakiś zachodni sklep. Khmerowie uczą się powoli jak czerpać korzyści z turystyki, to jedyny kraj z tego regionu, gdzie normalnie funkcjonującą walutą jest dolar i naprawdę z angielskim jest nieźle. Dlatego radzę tam szybko jechać!

Gdzie koniecznie trzeba być? Kompleks świątyń Angkoru - jeden ze średniowiecznych cudów świata. Wielki obszar, tropikalne widoki, żar leje się z nieba, a Ty zwiedzasz kolejne wspaniałe świątynie. Mi najbardziej podobały się Bayon (świątynia z twarzami), Neak Poan (absolutnie niesamowite jest dojście do świątyni po długim pomoście, który znajduje się pomiędzy ogołoconymi drzewami zanurzonymi w wodzie) i Preah Khan (jedna ze świątyń, które idealnie współgrają z naturą - wszędzie napotkać można na wielkie drzewa "wtopione w ruiny"). Dodatkowo raz należy się poświęcić, wstać o 4 i dotrzeć (tuk-tukiem) pod sławne jeziorko w pobliżu Angkor Watu. No i tam z chmarą turystów (serio jest dziki tłum!) czekać na wschód słońca. Może i ta gromada ludzi trochę psuje efekt, ale widowisko jest tak czy tak piękne ;)!









Co trzeba przeżyć? Pochillować na południu Kambodży! Obowiązkowo w Kampocie - samo miasteczko to nic ciekawego, ale tutaj liczy się klimat. Można siedzieć popijając wodę z kokosa lub zimne piwko i patrzeć jak leniwie płynie sobie rzeka, a w tle majaczą góry i palmy, zajadać się specjałami kuchni khmerskiej (koniecznie trzeba spróbować wołowiny Lok Lak z ryżem, jajkiem sadzonym i najprostszym sosem: limonką, solą i niezwykle aromatycznym kampockim pieprzem!), spacerować wśród soczyście zielonych pól (jeśli wybierze się mieszkanie kawałek od centrum, co polecam). A jeżeli mało Wam relaksu i macie czas, to można wybrać się do Otres Beach przy Sihanoukville i tam jeszcze trochę pobyczyć! Może plaża nie zachwyca, ale woda jest bardzo czysta, horyzont ozdabiają wyspy i nie trudno znaleźć miejscówę, gdzie można mieszkać w chatce, godzinami siedzieć ze współczesnymi hippisami, słuchać dobrej muzyki i leniuchować :).












Uff, niesamowicie dziwne uczucie zamknąć w napisanej formie tyle tak nadal wyraźnych przeżyć i domknąć w jakiś sposób tą podróż (bo moim zdaniem sama podróż nie zaczyna się w dniu wyjazdu i nie kończy w dniu powrotu - szczególnie, jeśli planuje się ją od początku do końca samemu)! Tak jak podkreślałam na początku - to podsumowanie jest całkowicie subiektywne, czytając blogi podróżnicze, czy rozmawiając z ludźmi napotykałam na różnorodne opinie.
Dlatego, jeśli jesteś ciekaw, jak tam jest, to szukaj biletu, pakuj plecak i chłoń tę egzotykę samemu wszystkimi zmysłami - bo co jak co, ale Azja Południowo-Wschodnia jest niesamowicie intensywna, smaczna, kolorowa, pachnąca (a czasem i śmierdząca!) i bardzo często zadziwiająca ;)!

Ola

P.S. W ostatni poniedziałek stycznia będzie można posłuchać naszej azjatyckiej historii z podróży (okraszonej sporą ilością zdjęć) na żywo w Południku 18! Obiecujemy podzielić się z Wami też praktycznymi wskazówkami, jak samodzielnie zorganizować sobie taką wyprawę :).