wtorek, 17 listopada 2015

Angkor What?

Nie będziemy zanudzać Was szczegółami na temat Świątyń Angkoru, bo historię tego miejsca możecie przeczytać w przewodnikach (i pewnie uzyskacie z nich też więcej informacji) – podzielimy się z Wami naszymi odczuciami, praktycznymi poradami i wrażeniami nt. tego najczęściej odwiedzanego miejsca w Kambodży (oraz miasta Siem Reap).

Wskazówki:
  1. NIE BIERZCIE ROWERÓW nawet jeśli ktoś Wam powie, że to najlepszy pomysł na świecie!!! Jazda w potwornym upale po patelni to żadna przyjemność, wypożyczane rowery często pozostawiają wiele do życzenia i trzeba na nich dojechać ok. 7 km z miasta, a między kolejnymi świątyniami też jest daleko (dziennie robi się w kompleksie min. kilkanaście kilometrów). Tak, próbowałyśmy pierwszego dnia opcję rowerową i prawie umarłyśmy! Dlatego przerzuciłyśmy się później na tuk-tuki (kiedy dzieli się nimi w 3-4 osoby, to koszt na osobę to ok. 5$ na dzień – do zaakceptowania).
  2. W Siem Reap nic nie ma – jest to sztuczny twór wykreowany na potrzeby turystów odwiedzających Świątynie Angkoru. Jedyne, czym można się zająć po zwiedzaniu, to chodzenie po markecie (wersja Old i Night) albo siedzenie na Pub Street.
  3. Pod każdą świątynią na ubraniach i innych duperelach stargujesz się bardziej niż na markecie!
  4. Naprawdę ubierz bluzkę z krótkim rękawem i spodnie co najmniej za kolano – chusta nie przechodzi, do niektórych miejsc (m.in. na szczyt samego Angkor Watu i górę z zachodem słońca) po prostu Cię nie wpuszczą i będziesz musiał biegać i szukać koszulki albo – jak my – mieć wyrąbane i usiąść napić się zimnego kokosa (zawsze spoko!).
  5. Bilety można kupić tylko w jednym miejscu – dlatego jeśli nie chcesz np. pedałować na rowerze kolejnych kilkanaście kilometrów płonąc w słońcu, to wcześniej ogarnij to miejsce.
  6. Na kompleks Angkoru wystarczą 2 pełne dni tuk-tukiem (koszt: 40$ za karnet na 3 dni, raz mała pętla ze wchodem słońca, raz duża z zachodem – opcjonalnie). Ale wrócisz do hostelu prawie na kolanach i z bolącymi mięśniami nóg, bo schodów tam co nie miara!



Świątynie Angkoru, to jedno z tych miejsc, gdzie jedzie niemal każdy będący w Azji Południowo-Wschodniej. Niektórzy wolą unikać takich miejsc. Czy warto odwiedzić ten średniowieczny cud świata? Naszym zdaniem odpowiedź brzmi TAK! A zwłaszcza polecamy wstać raz o 4 i pojechać tuk-tukiem o 4.30 (nie później!) na wschód słońca. Trzeba przygotować się na to, że droga do sławnego jeziorka prowadzi w totalnych ciemnościach (patrzcie nie tylko pod nogi, nad głową przy czystym niebie jest milion gwiazd!) i że są tam prawdziwe tłumy. Wrażenia – mimo ciągłych pstryknięć aparatów – są wspaniałe ;). A zachód? Trzeba podjechać pod „górkę do zachodu” z 2 h szybciej, bo podobno do wejścia jest tam wielka kolejka, no i pamiętać, że jest to górka, więc Wasze nogi mogą naprawdę boleć po całym dniu chodzenia po świątyniach, więc podejście może być ciężkie. My nie obejrzałyśmy zachodu, więc nie powiemy, czy warto, czy nie warto.
















A co na temat samych świątyń?
Sam Angkor Wat jest majestatyczny, wspaniały i olbrzymi. Największe wrażenie robi, kiedy ogląda się go z zewnątrz, jednak ciężko uchwycić tą jego potęgę na zdjęciach – nie oddają one po prostu tego klimatu. Dodatkowo nie sposób zrobić zdjęcia bez turystów – o każdej porze dnia, co na pewno jest wadą. Jednak osoby z dużą wyobraźnią mogą dać wodze swojej fantazji i przechadzanie się po Angkor Wacie może być dla nich tym ciekawszym doświadczeniem, np. kiedy widzi się mnicha, który spaceruje korytarzem i myśli sobie, że kilka wieków temu, to miejsce było nimi właśnie wypełnione, kiedy spogląda się na precyzyjne elementy architektoniczne, które do tej pory są świetnie zachowane i myśli, że ktoś w XII wieku dłubał je dłutem.

Jakie świątynie jeszcze nam najbardziej przypadły do gustu?
  1. Bayon – słynna świątynia z twarzami, które są zwrócone w 4 strony świata. Też jest wielka, kamienna, można się kręcić po korytarzach i czuć jak w filmie przygodowym, dodatkowo w okolicy kręcą się małpki.
  2. Neak Poan – sama świątynia nie robi wielkiego wrażenia, ale droga do niej jest naprawdę zachwycająca: idzie się przez bardzo długi pomost pomiędzy ogołoconymi drzewami zanurzonymi w wodzie. W tle gra khmerska muzyka, na horyzoncie widać wysepkę z zaroślami. Niezapomniane wrażenie!
  3. Preah Khan – najsłynniejszą świątynią z wielkimi drzewami, które ją oplatają jest Ta Prohm: sławna między innymi przez „Tomb Raider”. Jednak na nas większe wrażenie zrobiła bardziej kameralna świątynia, jakby leśna. Tutaj natura idealnie współgra z wytworem ludzkim (i to sprzed wieków!).

























A i jeszcze jedna refleksja na temat schodów – jest ich bardzo dużo i są bardzo strome, ale czasem wysiłek, jaki włożymy we wspięcie się po nich może zostać wynagrodzony - nie tylko pięknym widokiem. I tak w świątyni Ta Keo, kiedy zobaczyłyśmy przed nosem niemalże pionową ścianę schodów w pełnym słońcu przez chwilę się zawahałyśmy, ale pewien spotkany chłopak powiedział nam – „Idźcie, na górze dostaniecie trofeum”. My nie uwierzyłyśmy, ale jakoś udało nam się wdrapać na sam szczyt. Tam siedziała pani-mniszka i wiązała przybyłym buddyjskie bransoletki na nadgarstkach odmawiając przy tym modlitwę i życząc powodzenia w dalszym życiu. Teraz już nie możemy ich ściągnąć :p!




Angkor Wat to tak naprawdę ostatni etap naszej przygody. Dodatkowo miałyśmy po nim bonusowy dzień w Bangkoku na zakupy i jeszcze trochę jedzenia i przyszedł czas wracać do domu! 
Piszemy już z chłodnej Polski powoli przystosowując się na powrót do rzeczywistości ;). Trzymajcie kciuki, żeby ten przeskok nie był bolesny i czekajcie na wpisy podsumowujące nasz Azja Trip 2015 :D!

wtorek, 10 listopada 2015

"Don't say - I'm doing nothing, just say I'm relaxing!"



Kambodża. Ostatni kraj na naszej trasie. Co Wam przychodzi na myśl, kiedy myślicie o Kambodży? Bo nam syf, brud i bieda, która kole w oczy. Przez granicę przejechałyśmy bez problemu – najsprawniejsze przejście ze wszystkich dotychczasowych trzech. I co zobaczyłyśmy w Kambodży? Na początku śliczne małe wioseczki z kolorowymi domami, angielskie napisy, znów buddyjskie świątynie i diabelsko chude krowy. A co na przedmieściach stolicy, czyli Phnom Penh? Jeden wielki plac budowy – Kambodża rozrasta się i zmienia, jest to jeden z najbardziej zachłyśniętych zachodem krajów, w których byłyśmy w Azji. Wszędzie są sieciówki, różne nowoczesne sklepy i osiedla, drogi w rozbudowie, różnego rodzaju szkoły, a i uwaga! Dolarami płaci się tak samo jak rielami (kolejna waluta-mistrz: najłatwiej zapamiętać, że 1 zł=ok. 1000 rieli), z bankomatów można wypłacać dolary. W Phnom Penh bardzo dużo ludzi mówi po angielsku – zwłaszcza w sklepach. Ludzie na marketach i kierowcy tuk-tuków nie są namolni, nie jest za głośno, nikt na siebie nie trąbi. Ceny może nie są zatrważająco niższe niż gdzie indziej – zwłaszcza w restauracjach, do których nie warto iść, bo jest „drogo” – ale można zjeść i napić się tanio na ulicy. Miejscowi  sami nas ostrzegali, żebyśmy uważali na torby i telefony, bo zdarzają się kradzieże, więc tak robimy. Na razie jednak nic przykrego nas nie spotkało – odpukać ;)!

W samym Phnom Penh miałyśmy do dyspozycji jeden wieczór i przedpołudnie. Zdążyłyśmy zobaczyć kilka watów i pałac królewski (z zewnątrz), a także przejść się po targach. Miasto nie oferuje wiele więcej – z braku czasu nie odwiedziłyśmy muzeum S-21 i Killing Fields (miejsc upamiętniających tragedię przeprowadzoną przez Czerwonych Khmerów), bo są trochę oddalone. Ale za to widziałyśmy małpę przy świątyni – taka atrakcja! Wieczorem okolice pałacu są ładnie oświetlone – najjaśniejszym punktem jest „ołtarzyk” króla.








Jednym z powodów, które brałyśmy pod uwagę, kiedy myślałyśmy nad przedłużeniem naszego pobytu w Phnom Penh, był nasz wspaniały hostel (Lovely Jubbly Villa). Tanie koktajle i piwo, przemiła obsługa, stół bilardowy, basen – a wszystko za ok. 4$ za noc! Jednak wygrała wizja relaksu na południu Kambodży ;).

Jeśli szukacie miejsca w Kambodży, w którym można cały dzień chillować, siedzieć w jednym z pubów i popijać piwo, patrzeć się na płynącą leniwie rzekę (to już nie Mekong), jeść khmerskie specjały i spacerować w otoczeniu palm i gór, to koniecznie wybierzcie się do Kampotu ;)! Jest to niewielkie miasteczko, które dzieli się na część główną (w której nie ma nic ciekawego, jeśli ktoś lubi zwiedzać – oprócz pomnika wielkiego Duriana: tak, to taki owoc :p!) i przedmieścia. My właśnie wybrałyśmy tą bardziej oddaloną opcję i mieszkałyśmy „na wsi” w uroczym miejscu prowadzonym przez Angielkę i jej tatę. Naturalny basen, piękne, spokojne okolice, gry i dobra kuchnia – świetne połączenie!







Jeśli chcecie umilić sobie czas, to możecie wybrać się na wycieczkę na górę Bokor, gdzie pochodzicie sobie po starej willi, kasynie oraz katolickim kościółku i zobaczycie taki sobie wodospadzik. No i widoki z góry są super! Radzimy na skuterku lub z przewodnikiem, bo teren jest za górzysty i jest to daleko, więc rowerem nie da rady. A i jeśli kupi się zorganizowaną wycieczkę, to kończy się ona rejsem po rzece Kampot – można sobie podziwiać piękny zachód słońca i wracając już w ciemnościach wypatrywać świetlików ;).






Jest jeszcze druga opcja wycieczki – zobaczycie wtedy Secret Lake, jakąś świątynię, Crab Market w Kepie i farmę pieprzu, czego my nie zrobiłyśmy. Ale pieprzu z Kampotu spróbowałyśmy i było warto! Jest ponoć najdroższy na świecie (nie w samym Kampocie ;)) i naprawdę przepyszny. Koniecznie musicie spróbować naszego odkrycia, czyli wołowiny Lok Lak z ryżem i najprostszym sosem: pieprz, sól i limonka. Palce lizać :D!


A co my robiłyśmy generalnie w Kampocie? To co w Kampocie robi się najlepiej – byczyłyśmy się i to przez całe 3 dni! W końcu to prawie końcówka naszego tripa ;).
Po Kampocie przyszedł czas na plażowanie! Do samego Sihanoukville nie pojechałyśmy – wybrałyśmy Otres Beach, bo o Sihanoukville słyszałyśmy same złe rzeczy: że kradną, że jest niebezpiecznie, że plaże nie są ładne. Dlatego poszłyśmy za radą naszej kampockiej gospodyni i dobrze zrobiłyśmy! No i cóż w Otres Beach? Przeraźliwie drogie tuk-tuki, z którymi niemal nie można się targować, plaża może nie jest najpiękniejsza, ale woda w morzu krystalicznie czysta i ciepła, a na horyzoncie widać pobliskie wyspy. Nasza miejscówa okazała się chillownią i imprezownią – chacinki przy jeziorku i bar, przy którym zawsze znajdzie się ktoś, z kim można wypić. Dodatkowo świetna muzyka, pyszne jedzenie (a czytałyśmy, że khmerska kuchnia to nic ciekawego!) i mnóstwo poduszek – nic tylko odpoczywać!


Odhaczone:

- opalenizna
- milion ugryzień od komarów
- najlepsza kuchnia w Azji
- największa jaszczurka przy łóżku
- najtańsze whisky w Azji
- najbardziej hipisowcy hipisi świata
- nowa towarzyszka naszego lenistwa











Jest to sama końcówka naszej wyprawy – jesteśmy opalone, wypoczęte i gotowe do ostatniej części: Siem Reap z jego jednym z cudów świata, czyli Angkor Watem :D. Przywitał nas deszcz, pożegnał nas deszcz, czas znów w drogę!