wtorek, 27 października 2015

Hue Hue Hue


No więc w końcu wyczekiwany Wietnam! I co? Co tu się do cholery dzieje!?

Sleeping busem jechałyśmy na 2 tury przez 2 dni. Czym jest sleeping bus? Autokar z siedzonkami jak kozetki, gdzie dostaje się w pakiecie kocyk. Pierwszym busem z Luang Prabang do Vinh miałyśmy jechać 18 h – a jechałyśmy 22 h! Nasze plecaki w luku bagażowym walały się razem z kartoflami. Bus zatrzymywał się średnio co godzinę – bo pan kierowca musiał sobie zapalić. Było też kilka dłuższych przystanków, bo całe rodzinki (tak, jechały z nami dzieci, i to mnóstwo krzyczących dzieci!) chciały zjeść śniadanie/lunch/obiad/podwieczorek/kolację/deser/coś. Do spania przygrywały nam wietnamskie przeróbki europejskich techniaw. Także dzięki tamtej klimatyzacji przeziębiłyśmy się! Taki fun!!!!!!! Gdy już znalazłyśmy się w Vinh okazało się, że jest nieturystycznym miastem Wietnamu i NIKT nie potrafi mówić po angielsku. Gdy Justyna poszła zrobić research na temat dojazdu do Hue, żadna napotkana osoba nie rozumiała nawet pytania o informację autobusową. Dodatkowo wszyscy łazili za nami, krzyczeli, stawali przy nas, śmiali się i gadali do siebie po wietnamsku, z nieba lał się żar, więc generalnie byłyśmy co raz bardziej wkurzone. W końcu znalazłyśmy bankomat (same, używając Internetu u pani w jakimś biurze) i udało nam się kupić bilety na sleeping bus do Hue. Wietnamskie dongi to kolejna śmieszna waluta, ponieważ 1 zł = 6000 D. Enjoy!
Drugi sleeping bus był już lepszy, bo był to party bus – może nie było takiej „imprezy” jak w poprzednim, ale leciały amerykańskie filmy z wietnamskim dubbingiem, czasem poleciała angielskojęzyczna piosenka, a młodziutki Wietnamczyk pomagał nam rozwiązywać sudoku (kiedy już kiwnęłyśmy panu z busa głową, że jest ok, żeby ktoś obok nas siedział, bo na początku byłyśmy odizolowane – nie wiemy, czy się nas bali, czy chcieli nam dogodzić), a babuszka dała nam wietnamski żelkowy przysmak z orzeszkami w środku, owinięty liściami. Na nasze nieszczęście ten autobus był nawet przed czasem i w Hue wylądowałyśmy o 4.30, kiedy było jeszcze ciemno i pusto na ulicach, a hostele były zamknięte. I co tu robić? Panowie pozwolili nam przekoczować przez kolejne 45 min, kiedy sprzątali busa i potem wio na miasto!
Hue po 5 ukazało się jako bardzo przyjemne miejsce. Nad rzeką, nad którą przeczekałyśmy pierwsze półtorej godziny, było cicho, ciepło i spokojnie, a miejscowi tłumnie ćwiczyli – grupowe rozciąganie, marsze albo samodzielne machanie rękami, czy tańce i swawole. Zadziwiające było to, że całe grupy ludzi siedziały w kawiarniach, więc my też usiadłyśmy na kawę. Okazała się śmiesznie tania i bardzo mocna – dostałyśmy ją w specjalnych zaparzaczach. Kiedy wróciłyśmy nad rzekę, to nawet kanapka przyszła sama do nas (po Hue chodzą panie, które sprzedają wszystko w każdym miejscu). Hue nad ranem przywitało nas widokiem szerokiej rzeki, wielu mostów i flagi powiewającej spokojnie po drugiej stronie wody. A wieczorem… milion skuterów, hałas, wrzawa i harmider! Już się nie dziwimy, dlaczego w Azji nosi się maseczki w większych miastach! Ilość skuterów i sposób jazdy zszokowały nas, nie da się przejść przez ulicę, a nie jest to największe miasto w Wietnamie. Wszyscy trąbią na siebie – wydaje nam się, że w ten sposób chcą zaznaczyć swoje jestestwo.



Pierwszego dnia próbowałyśmy przejść się do sławnej cytadeli, ale okazało się, że ją okrążyłyśmy, nic nie zobaczyłyśmy i nawet nie można było zjeść na ulicy. Justyna źle się czuła, więc poszłyśmy do apteki. Apteka w Wietnamie to okienko przy ulicy, do którego podchodzi się, mówi co dolega i dostaje masę leków. Justyna na migi pokazała ból gardła i temperaturę i dostała pełen woreczek luźnych, niezidentyfikowanych tabletek. Jeden rodzaj po późniejszym researchu okazał się antybiotykiem. Pełna samowolka!

Hue jest miejscem, na który potrzebne są maksymalnie 2 dni – jeden na ogarnięcie się w mieście i znalezienie miejsca, gdzie można zjeść z Lokalsami, a drugi, żeby ewentualnie wybrać się na zorganizowanego city toura, bo samemu nie da się wszystkiego ogarnąć, wszystko jest za daleko od siebie. Taką też wycieczkę wykupiłyśmy, pani poleciła nam, co warto zobaczyć – za każde wejście płaci się osobno. Widziałyśmy sławną cytadelę, ale naszym zdaniem nie warto do niej wchodzić, bo wszystko jest zniszczone po wojnach. Później była pagoda – za wejście płacić nie trzeba, ale za dużo nie ma też do oglądania. Największy plus: jest położona na wzgórzu, więc można podziwiać piękny widok na Rzekę Perfumową. Spośród 3 grobowców, do których zawitała nasza wycieczka wybrałyśmy Tomb of Khai Dinh - jest rzeczywiście interesujący, cały ciemnoszary z zewnątrz, z mini „armią terakotową” po drodze na górę, z której także rozciąga się bardzo ładny widok. W środku ciekawe mozaiki i malowidła oraz postać emperora w skali 1:1. Po drodze zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć jak robi się kadzidełka i tradycyjne kapelusze wietnamskie (ponoć mają wiele funkcji - nosi się się je kiedy jest słońce i deszcz, mogą służyć do wylewania wody, pełnić funkcję torby albo wachlarza), a czekając na wycieczkę pani nauczyła Justynę na migi jak robić sok z trzciny cukrowej.










Ze względu na to, że dysponowałyśmy dodatkowym leniwym dniem, postanowiłyśmy coś z nim zrobić, więc wynajęłyśmy rowerki i pomknęłyśmy z wiatrem w stronę laguny. Wietnamskie wioski są osobliwe – ludzie są zarówno życzliwy, jak i upierdliwi. Stanowiłyśmy tam wielką atrakcję, a ich ciekawość i gorliwość czasem przeradzała się w „stalking” i napawała nas obawami. Jak sobie wyobrażacie lagunę? No właśnie. My też. Wietnamska laguna natomiast wygląda tak:


Może nie pokrywa się z naszymi wyobrażeniami, ale też było pięknie, cicho, spokojnie. Co chwilę można było spotkać rybaka, w wodzie brodziły Buffalo. Wycieczka rowerkiem to zawsze dobry pomysł, zawsze znajdzie się coś ciekawego!



Jak zwykle nieświadome niczego, drugiego dnia idąc na miasto, okazało się, że jest wietnamski dzień kobiet, który wypada 20 listopada! Widocznie lubią to święto, bo dużo – zwłaszcza młodych – ludzi było na ulicy, dzieciaki miały przygotowane dla siebie przedstawienia, gry, zabawy, śpiewały, tańczyły. Z pięknie zmieniającym kolory mostem w tle i smoczymi łódeczkami na brzegu tworzyło to wszystko klimatyczny wieczór w Hue.










Ale co okazało się najlepsze w tym mieście, to jedzenie! Może miejsce do zjedzenia z Lokalsami nie było łatwe do znalezienia i wietnamskie menu stanowi też niezłe wyzwanie (nic po angielsku, nie ma rysunków). O ile pierwszego dnia musiałyśmy zjeść w normalnej knajpie, bo nie mogłyśmy znaleźć lokalnego street foodu, o tyle drugiego dnia budki i małe kuchnie powyrastały jak z podziemi i zapraszały do spróbowania swoich specjałów przy malusieńkich stolikach z mini-krzesełkami. Jedzenie jest aromatyczne i całkowicie inne niż w tych krajach, które do tej pory byłyśmy. Tradycyjna zupka – Pho – przypomina nasz rosół, ale smakuje o niebo lepiej! Wietnamczycy jedzą ją na śniadanie, obiad i kolację. Dodaje się do niej różne rodzaje mięsa, szczypiorek, cebulkę i pewnie inne magiczne składniki. Można ją zjeść z wołowiną (Bo) albo kurczakiem (Ga) albo tak jak my – dostawać zawsze wszystko. Dodatkowo polecamy Com Chien – ryż z krewetkami na jajku, czy warstwowe danie składające się z różnego rodzaju mięs, makaronu, sałaty i innej zieleniny, orzechów, sosu. Na stole stoją też różne przyprawy, a za dara można sobie nalać jaśminowej herbatki. Na każdym kroku stoją też panie, które robią na miejscu kanapki z milionem dowolnych dodatków: jajeczniczką, różnymi rodzajami mięsa, warzywkami i kiełkami.




My już w Sajgonie - sama podróż to był istny sajgon, ale tym podzielimy się z Wami później! Trzymajcie za nas kciuki - ponoć czeka nas spotkanie oko w oko z najbardziej szalonym miastem w całym Wietnamie!

piątek, 23 października 2015

"Proszę Państwa, oto miś (...)" :) - czyli POŁOWINKI!!!


Dziś są nasze połowinki wyjazdu!!! Jesteśmy w Hoi An - najurokliwszym miasteczku na całym świecie i mamy spalone udeczka, plecki i... wszystko. Takie plażowanie pod palmami!!! Ale teraz nie o tym... dziś wstawiamy obiecanego, bonusowego posta.

Tratatata… Zgadnijcie gdzie byłyśmy :D!!!!!!!

W ZOO!!!!!! Widziałyśmy pandzię i koalkę i nosorożca i, i… wszystko! W dodatku w ładnej otoczce dżungli ;).
A więc zaczęło się to tak, że usłyszałyśmy, że jedyne ZOO w Tajlandii, które ma pandzię to ZOO w Chiang Mai. Tak więc był to dla nas must-have! Jako że miałyśmy czas, ponieważ odjazd do Laosu miał być w poniedziałek, pojechałyśmy odwiedzić zwierzaki :D. ZOO jest inne niż te nasze, leży u podnóża góry, chodzi się w nim trochę jak po dżungli, no i część zwierząt jest dosłownie na wyciągnięcie ręki! Piszemy dosłownie, bo tak naprawdę było!!!! Byłyśmy z deczka przerażone, kiedy dzieciaki wsadzały jedzonko hipopotamowi prosto do paszczy, a ich tata głaskał wielkie kły hipcia. Można było też pogłaskać żyrafę, która zlizywała jedzenie z dłoni… No i karmić piękne dzikie koty mięskiem na patyku (ale akurat one były za kratkami). Za to sarenki i jelonki były ukryte za kratami, a największą atrakcją dla Azjatów były… owce!!! Tak, tak, tak, oni są bardzo dziwni! ZOO jest jakieś 2 razy mniejsze niż to w Gdańsku, wszędzie ostrzegają, żeby brać autobus wewnątrz niego, bo to za ciężka droga, a my spacerkiem przeszłyśmy je w ok. 3 h. To dla nich było takie dziwne, że jeden pan z autobusu robił nam zdjęcie :p. Tacy są właśnie leniwi – nic dziwnego, że niektóre dzieciaki toczą się jak kule!
Wracając do pandziuchy, bo to dla niej tu przyszłyśmy, była wielka, puszysta i słodziachna, no i też trochę nieśmiała, bo chowała się za krzaczorkami, które jadła ;). W ZOO w Chiang Mai mają 2 pandy, jednak obserwowałyśmy tylko jedną, bo druga jest w ciąży i cały czas leżała ukryta i niedostępna dla turystów. Podsumowując, widziałyśmy pandzię (i to nawet w czasie karmienia!), więc możecie zazdrościć, bo w Europie są tylko 3 kraje (Niemcy, Austria i Hiszpania), w których można spotkać tego leniwego miśka!
W ZOO jest też inny misiak – niedźwiadek azjatycki, najmniejszy miś na świecie, którego ulubionym jedzonkiem naprawdę jest miód i który z mordki wygląda trochę na upośledzonego. Przypomina leniwca :).
Kolejnym atrakcją, która dostarczyła nam chwilę zawahania i przerażenia, było oszklone pomieszczenie, do którego wchodziło się przez kotarę z łańcuchów. Było tam cicho i podejrzanie pusto, więc chciałyśmy od razu się stamtąd ewakuować… Zwłaszcza jak przeleciała nam nad głową wielka ara! Widząc jak dzieciaki wpakowują się przez łańcuchy do środka, stwierdziłyśmy, że nie możemy być takie strachliwe. Dla nich największą atrakcją były kury i koguty łażące przy nogach, a dla nas piękne, kolorowe ary fruwające nad głową. Jakby ptaków było mało, po terenie ZOO latają kakadu i pawie, które czasem zgrabnie przemykają nad głowami ;). (Tomaszewski, ten akapit jest dla Ciebie :*!)
























Sharklando!!!

























W ZOO jest wiele atrakcji: Aquapark i wielkie akwarium z wodnym tunelem, park linowy i część śniegowa, którą odpuściłyśmy sobie, gdyż śniegu będziemy miały dość w Polsce ;). 
Cena za wejście do ZOO to 150 B, a wejście do domku pandy kosztuje dodatkowe 100 B (razem ok. 25 zł). Można dojechać autobusem, ale powodzenia w łapaniu! Po Chiang Mai jeżdżą też czerwone duże taksówki (bardziej przypominają vany) i są dobrym pomysłem, żeby tu dotrzeć za rozsądną cenę – nie trzeba się nawet wysilać przy targowaniu :D. Nie polecamy roweru i spaceru ze starówki, bo to daleko i górzyście!
Jeśli będziecie kiedyś w Chiang Mai i będziecie mieli pół dnia wolnego, polecamy ;).
Justyna i Ola

Ilse, that’s the part for you :D. We saw pandas and coala bears and rhino! There were also elephants, but theye were very sad and rided, so you wouldn’t like it. We were also feeding giraffas ;). We hope that you came back to reality, but you still remember us. We've missed you!

Ok. Jutro plaża i palmy, trochę dobrego jedzonka i piwerko w przepięknej scenerii... Czeka nas ciężki dzień! Uff. Buziaki :*

środa, 21 października 2015

Rozsmakowane w Chiang Mai - czyli bardzo zaległy post



Chiang Mai jest kolejnym punktem na naszej trasie po Tajlandii. Leży na północy kraju i jest doskonałą bazą wypadową na górskie wycieczki. Może opis ten brzmi egzotycznie i dziko, jednak po spacerze po okolicach, ma się wrażenie, że jest się w azjatyckiej dzielnicy w Europie. W odróżnieniu od Bangkoku, który jest chaotyczny, duszny i bije „azjatyckością”, w Chiang Mai na każdym kroku można zjeść pizzę lub burgera, a knajpy przypominają europejskie, a Azjaci też nie różnią się w stylówie i zachowaniu zbytnio od nas. Przed przyjazdem czytałyśmy, że Chiang Mai jest miejscem, w którym trzeba zaczynać się w Azji i to na kilka dni. Zastanawiamy się, czy powodem jest to, że przyjeżdża tam tylu turystów i tworzą swoją „kolonię”, czy może to miasto jest po prostu zakochane w Zachodzie? 

Stara część miasta mieści się w centralnym kwadracie na mapie, w którym znajduje się milion świątyń (a tak dokładnie 100) – niemal jedna przy drugiej. Same świątynie nie różnią się zbytnio od siebie, są większe lub mniejsze, wszystkie złote i bardzo zdobne. To, co je różni i sprawia, że każda jest wyjątkowa, to teren wokół świątyń – ogrody, dodatkowe rzeźby, kolumny i postacie chroniące świątynię. Częstym widokiem w Chiang Mai jest szereg różnych wizerunków Buddh – na każdy dzień tygodnia, przy czym środa ma dwie postacie: poranną i wieczorną. Od tego dnia tygodnia, w którym się urodziłeś, zależy który Buddha jest Tobie przyporządkowany. Próbowałyśmy wypytać się naszego ziomeczka z hostelu o buddyzm i jego symbole. Jednak jego angielski był zbyt słaby, żebyśmy go zrozumiały. 




Jedną z atrakcji Chiang Mai jest świątynia Wat Phra That Doi Suthep, która mieści się na obrzeżach miasta. Na pewno nie raz widzieliście w Internecie te sławne świątynne schody! Można też rozkoszować się widokiem na całe Chiang Mai, gdyż kompleks leży na szczycie wzgórza. Jest to ważny ośrodek dla buddystów, ale dla turystów największą atrakcją są rzeczone schody :).








 
Zrobiłyśmy szybki internetowy reserach na temat buddyzmu. Kilka ciekawostek, które znalazłyśmy: mnisi mają 227 zasad, do których powinni się stosować (niektóre są naprawdę kuriozalne!; np. Nie spędzać nocy z dala, od której ze swoich 3 szat; Nie przyjmować maty i koca wykonanej w 100% z wełny czarnych owiec; Nie brać wspólnej łodzi z mniszką; Nie ukrywaj curry pod ryżem, żeby dostać więcej. A jak interesuje Was więcej, to sobie sprawdźcie! http://www.polska-azja.pl/2013/03/26/piotr-druzgala-prosto-z-tajlandii-227-zasad-obowiazujacych-mnichow-w-tajlandii/), buddyzm różni się nieco w zależności od regionu praktykowania, w Tajlandii każdy mężczyzna powinien być choć raz w życiu mnichem (musi mieć minimum 20 lat, najkrócej może nim być 3 miesiące, bycie mnichem nie jest dożywotnie, można nim być maksymalnie 3 razy w życiu). Mnisi co rano o wschodzie słońca zbierają jałmużnę w postaci jedzenia (jednak nie może być ono przetworzone) lub czasami pieniędzy.  Co najważniejsze, a co wiedziałyśmy już wcześniej, ponieważ jadąc do innego kraju trzeba poznać jego kulturę, stojąc lub siedząc przed wizerunkiem Buddhy NIE MOŻNA kierować podeszwy stopy w jego kierunku, gdyż jest to okazanie braku szacunku. Do świątyń trzeba wchodzić odpowiednio ubranym (nie pokazując kolan i ramion), a także zawsze zdejmować buty. Przed niemalże każdą świątynią jest miejsce, w którym można wypożyczyć odpowiednie ubranko (za ok. 10 B). Trzeba także pamiętać, że obraźliwym jest dotykanie czyjeś głowy lub wskazywanie kogoś stopą.


Wracając do Chiang Mai, jest to baza wypadowa dla miłośników dodatkowych atrakcji, takich jak dzień ze słoniami, trekking w dżungli czy królestwo tygrysów. Biura turystyczne atakują dosłownie na każdym kroku. Miasto samo w sobie nie jest wybitnie atrakcyjne, więc warto spędzić czas na nocnym lub weekendowym markecie, gdzie ceny są śmiesznie niskie (co ciekawe, w sobotę market jest w innym miejscu niż ten niedzielny). Nam podobały się one bardziej niż ten w Bangkoku, ponieważ proponowały więcej ręcznie robionych i zdobionych rzeczy. Można także napić się niedrogiego piwa przy dźwiękach azjatyckiej kapeli grającej europejską muzykę. Jednego wieczora dostałyśmy też kwiaty od Australijczyka, który przyjechał do Tajlandii rozpieprzać kasę.
To Chiang Mai wybrałyśmy na miejsce, w którym zakosztujemy lokalnej pyszności… robali! Nic dodać, nic ująć, rozkoszujcie się razem z nami! Nie są takie złe :p!




W Chiang Mai spędziłyśmy 4 dni, co było dla nas zupełnie wystarczające ;). Jeśli nie chce się korzystać z większej ilości dodatkowych atrakcji, to nie ma potrzeby zostawać tu dłużej. Na pewno nie można pominąć ulicznego jedzenia (m.in. charakterystycznej dla Chiang Mai potrawy z curry i specjalnymi noodlami, czyli Khao Soi Gai – pyszne!) oraz tajskiego masażu (jest on ponoć lepszy niż ten na południu i śmiesznie tani – cena za godzinę zaczyna się od 17 zł!), co my niestety zrobiłyśmy z braku czasu.



Tajski słowniczek:
Chiang – miasto
Mai – nowe
Chang – słoń
Kai – kurczak
Sa wat di ka (kiedy mówi kobieta)/sa wat di krap (kiedy mówi mężczyzna) – dzień dobry

My dalej w Hue, jutro przemieszczamy się na południe Wietnamu - do ponoć przeuroczego Hoi An! A w sobotę połowinki naszego tripa - czekajcie z tej okazji na bonusowy post :D.