No więc w końcu wyczekiwany Wietnam! I co? Co tu się do cholery dzieje!?
Sleeping busem jechałyśmy na 2 tury przez 2 dni. Czym jest
sleeping bus? Autokar z siedzonkami jak kozetki, gdzie dostaje się w pakiecie
kocyk. Pierwszym busem z Luang Prabang do Vinh miałyśmy jechać 18 h – a
jechałyśmy 22 h! Nasze plecaki w luku bagażowym walały się razem z kartoflami.
Bus zatrzymywał się średnio co godzinę – bo pan kierowca musiał sobie zapalić.
Było też kilka dłuższych przystanków, bo całe rodzinki (tak, jechały z nami
dzieci, i to mnóstwo krzyczących dzieci!) chciały zjeść
śniadanie/lunch/obiad/podwieczorek/kolację/deser/coś. Do spania przygrywały nam
wietnamskie przeróbki europejskich techniaw. Także dzięki tamtej klimatyzacji
przeziębiłyśmy się! Taki fun!!!!!!! Gdy już znalazłyśmy się w Vinh okazało się,
że jest nieturystycznym miastem Wietnamu i NIKT nie potrafi mówić po angielsku.
Gdy Justyna poszła zrobić research na temat dojazdu do Hue, żadna napotkana
osoba nie rozumiała nawet pytania o informację autobusową. Dodatkowo wszyscy
łazili za nami, krzyczeli, stawali przy nas, śmiali się i gadali do siebie po
wietnamsku, z nieba lał się żar, więc generalnie byłyśmy co raz bardziej
wkurzone. W końcu znalazłyśmy bankomat (same, używając Internetu u pani w
jakimś biurze) i udało nam się kupić bilety na sleeping bus do Hue. Wietnamskie
dongi to kolejna śmieszna waluta, ponieważ 1 zł = 6000 D. Enjoy!
Drugi sleeping bus był już lepszy, bo był to party bus –
może nie było takiej „imprezy” jak w poprzednim, ale leciały amerykańskie filmy
z wietnamskim dubbingiem, czasem poleciała angielskojęzyczna piosenka, a
młodziutki Wietnamczyk pomagał nam rozwiązywać sudoku (kiedy już kiwnęłyśmy
panu z busa głową, że jest ok, żeby ktoś obok nas siedział, bo na początku
byłyśmy odizolowane – nie wiemy, czy się nas bali, czy chcieli nam dogodzić), a
babuszka dała nam wietnamski żelkowy przysmak z orzeszkami w środku, owinięty
liściami. Na nasze nieszczęście ten autobus był nawet przed czasem i w Hue
wylądowałyśmy o 4.30, kiedy było jeszcze ciemno i pusto na ulicach, a hostele
były zamknięte. I co tu robić? Panowie pozwolili nam przekoczować przez kolejne
45 min, kiedy sprzątali busa i potem wio na miasto!
Hue po 5 ukazało się jako bardzo przyjemne miejsce. Nad
rzeką, nad którą przeczekałyśmy pierwsze półtorej godziny, było cicho, ciepło i
spokojnie, a miejscowi tłumnie ćwiczyli – grupowe rozciąganie, marsze albo
samodzielne machanie rękami, czy tańce i swawole. Zadziwiające było to, że całe
grupy ludzi siedziały w kawiarniach, więc my też usiadłyśmy na kawę. Okazała
się śmiesznie tania i bardzo mocna – dostałyśmy ją w specjalnych zaparzaczach.
Kiedy wróciłyśmy nad rzekę, to nawet kanapka przyszła sama do nas (po Hue
chodzą panie, które sprzedają wszystko w każdym miejscu). Hue nad ranem przywitało
nas widokiem szerokiej rzeki, wielu mostów i flagi powiewającej spokojnie po
drugiej stronie wody. A wieczorem… milion skuterów, hałas, wrzawa i harmider!
Już się nie dziwimy, dlaczego w Azji nosi się maseczki w większych miastach!
Ilość skuterów i sposób jazdy zszokowały nas, nie da się przejść przez ulicę, a
nie jest to największe miasto w Wietnamie. Wszyscy trąbią na siebie – wydaje
nam się, że w ten sposób chcą zaznaczyć swoje jestestwo.
Pierwszego dnia próbowałyśmy przejść się do sławnej cytadeli, ale okazało się, że ją okrążyłyśmy, nic nie zobaczyłyśmy i nawet nie można było zjeść na ulicy. Justyna źle się czuła, więc poszłyśmy do apteki. Apteka w Wietnamie to okienko przy ulicy, do którego podchodzi się, mówi co dolega i dostaje masę leków. Justyna na migi pokazała ból gardła i temperaturę i dostała pełen woreczek luźnych, niezidentyfikowanych tabletek. Jeden rodzaj po późniejszym researchu okazał się antybiotykiem. Pełna samowolka!
Hue jest miejscem, na który potrzebne są maksymalnie 2 dni – jeden na ogarnięcie się w mieście i znalezienie miejsca, gdzie można zjeść z Lokalsami, a drugi, żeby ewentualnie wybrać się na zorganizowanego city toura, bo samemu nie da się wszystkiego ogarnąć, wszystko jest za daleko od siebie. Taką też wycieczkę wykupiłyśmy, pani poleciła nam, co warto zobaczyć – za każde wejście płaci się osobno. Widziałyśmy sławną cytadelę, ale naszym zdaniem nie warto do niej wchodzić, bo wszystko jest zniszczone po wojnach. Później była pagoda – za wejście płacić nie trzeba, ale za dużo nie ma też do oglądania. Największy plus: jest położona na wzgórzu, więc można podziwiać piękny widok na Rzekę Perfumową. Spośród 3 grobowców, do których zawitała nasza wycieczka wybrałyśmy Tomb of Khai Dinh - jest rzeczywiście interesujący, cały ciemnoszary z zewnątrz, z mini „armią terakotową” po drodze na górę, z której także rozciąga się bardzo ładny widok. W środku ciekawe mozaiki i malowidła oraz postać emperora w skali 1:1. Po drodze zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć jak robi się kadzidełka i tradycyjne kapelusze wietnamskie (ponoć mają wiele funkcji - nosi się się je kiedy jest słońce i deszcz, mogą służyć do wylewania wody, pełnić funkcję torby albo wachlarza), a czekając na wycieczkę pani nauczyła Justynę na migi jak robić sok z trzciny cukrowej.
Ze względu na to, że dysponowałyśmy dodatkowym leniwym
dniem, postanowiłyśmy coś z nim zrobić, więc wynajęłyśmy rowerki i pomknęłyśmy
z wiatrem w stronę laguny. Wietnamskie wioski są osobliwe – ludzie są zarówno
życzliwy, jak i upierdliwi. Stanowiłyśmy tam wielką atrakcję, a ich ciekawość i
gorliwość czasem przeradzała się w „stalking” i napawała nas obawami. Jak sobie
wyobrażacie lagunę? No właśnie. My też. Wietnamska laguna natomiast wygląda
tak:
Może nie pokrywa się z naszymi wyobrażeniami, ale też było pięknie, cicho, spokojnie. Co chwilę można było spotkać rybaka, w wodzie brodziły Buffalo. Wycieczka rowerkiem to zawsze dobry pomysł, zawsze znajdzie się coś ciekawego!
Jak zwykle nieświadome niczego, drugiego dnia idąc na
miasto, okazało się, że jest wietnamski dzień kobiet, który wypada 20
listopada! Widocznie lubią to święto, bo dużo – zwłaszcza młodych – ludzi było
na ulicy, dzieciaki miały przygotowane dla siebie przedstawienia, gry, zabawy,
śpiewały, tańczyły. Z pięknie zmieniającym kolory mostem w tle i smoczymi
łódeczkami na brzegu tworzyło to wszystko klimatyczny wieczór w Hue.
Ale co okazało się najlepsze w tym mieście, to jedzenie!
Może miejsce do zjedzenia z Lokalsami nie było łatwe do znalezienia i
wietnamskie menu stanowi też niezłe wyzwanie (nic po angielsku, nie ma
rysunków). O ile pierwszego dnia musiałyśmy zjeść w normalnej knajpie, bo nie
mogłyśmy znaleźć lokalnego street foodu, o tyle drugiego dnia budki i małe
kuchnie powyrastały jak z podziemi i zapraszały do spróbowania swoich specjałów
przy malusieńkich stolikach z mini-krzesełkami. Jedzenie jest aromatyczne i
całkowicie inne niż w tych krajach, które do tej pory byłyśmy. Tradycyjna zupka
– Pho – przypomina nasz rosół, ale smakuje o niebo lepiej! Wietnamczycy jedzą
ją na śniadanie, obiad i kolację. Dodaje się do niej różne rodzaje mięsa,
szczypiorek, cebulkę i pewnie inne magiczne składniki. Można ją zjeść z wołowiną
(Bo) albo kurczakiem (Ga) albo tak jak my – dostawać zawsze wszystko. Dodatkowo
polecamy Com Chien – ryż z krewetkami na jajku, czy warstwowe danie składające
się z różnego rodzaju mięs, makaronu, sałaty i innej zieleniny, orzechów, sosu.
Na stole stoją też różne przyprawy, a za dara można sobie nalać jaśminowej
herbatki. Na każdym kroku stoją też panie, które robią na miejscu kanapki z
milionem dowolnych dodatków: jajeczniczką, różnymi rodzajami mięsa, warzywkami
i kiełkami.
My już w Sajgonie - sama podróż to był istny sajgon, ale tym podzielimy się z Wami później! Trzymajcie za nas kciuki - ponoć czeka nas spotkanie oko w oko z najbardziej szalonym miastem w całym Wietnamie!