”Zakochałam się. Już się zakochałam w tym mieście” - powiedziała
Justyna, gdy tylko weszłyśmy na stare miasto. Hoi An powaliło nas swoim urokiem. Wenecja
Azji.
Urokliwe miasteczko, świetny homestay, pyszne śniadania (i
inne jedzonko też!), doborowe towarzystwo. Aaaaa, żeby dopełnić idealnego obrazu,
plaża jeszcze! Hoi An jest niewielkim miastem, ale ma niesamowity klimat. Nie
mogłyśmy zdecydować się, czy wolimy je w dzień, czy w nocy. W dzień kolorowe,
tropikalne, upalne, wszyscy siedzieli w przytulnych sklepikach albo przy ulicy
i sprzedawali pyszności lub przeróżne rzeczy, w tle sączyła się muzyczka. Godzinami można
się przechadzać przytulnymi uliczkami z budynkami w kolonialnym stylu.
Wieczorem na ulicach jest tłoczniej i świetliście, nad miastem widnieje łuna
kolorowych lampionów, bezzębne babuszki sprzedają lampionki ze świeczką, które
można puścić po wodzie na szczęście. Niektóre uliczki są tak wąskie, że ledwo
można przejść, w małych sklepikach sprzedaje się m.in. hand-mady ze skóry –
piękne skórzane plecaczki lub torby, na które nas niestety nie było stać. Wszędzie
gromadzą się grupki Azjatów wokół babuszek, które sprzedają miejscowy przysmak
– słodkie fasolki w wodzie kokosowej (ohydztwo!). Do tego piwo nawet za 1,5 zł
w restauracjach przy rzece i wesoło biegające dzieciaki. Nie zabrakło też
straganów ze świeżymi owocami morza – świeżymi to znaczy jeszcze żywymi,
souvenirami, mrożoną wodą kokosową, ciastkami mango i czego tylko dusza
zapragnie! Wszystko to w otoczce palm, małych, kolorowych taxi-łódeczek i
dużych rybackich łodzi. Można chodzić wiekami i chłonąć atmosferę Hoi An,
zwłaszcza, gdy miało się takich kompanów jak my ;). Oprócz tego, że dołączyli
do nas nasi wspaniali Argentyńczycy z Luang Prabang, poznałyśmy też Khoa – Wietnamczyka mieszkającego niemal całe życie w
Kalifornii, który powtarzał, że „Mały mężczyzna Cię jeszcze zaskoczy” :p.
Aaaa, no i plaża! W naszym przecudownym guesthousie rowerki
były za darmo – od domu tylko 20 min na plażę. I to jaką! Pierwszego dnia
skusiłyśmy i zgodziłyśmy się na leżaczki
– musiałyśmy zjeść w restauracji przy plaży, żeby za nie nie płacić. No trudno!
Jakoś na tych leżakach wytrzymałyśmy :D. Ale przez kolejne 3 dni nie popełniłyśmy
już tego błędu! Wygrzewałyśmy się na piasku, a raczej siedziałyśmy w wodzie, bo
chłopacy do leżących nie należeli. A woda? Była przeciepła i przeczysta, czasem
można było nawet zobaczyć skaczące rybki nad naszymi głowami :p. Taki
październik na plaży! A co u Was :D?
Oprócz tego, jednego dnia Khoa zabrał nas na wyspę niedaleko
Hoi An, gdzie jeżdżąc cały dzień na rowerkach przyglądałyśmy się życiu
miejscowych i spaliłyśmy swoje nosy ;). Dobrze mieć takiego wietnamskiego
przewodnika, bo miał nam kto tłumaczyć menu :p. A raczej zamawiać w naszym
imieniu, bo on zawsze najlepiej wiedział, co będzie najpyszniejsze. Dzięki
niemu jadłyśmy wiele miejscowych specjałów. Jak wyglądał jeden z takich obiadów?
Garnek z zupą dostaje się na palniku, a do tego wielki talerz z surowym mięsem,
krewetkami i warzywami, które można wrzucać do gara. Miesza się, miesza,
gotuje, gotuje i wychodzi pyszna zupa! Mniam ;). Krewetki? Małże? Azjatycki
szpinak? Wszystko za pół ceny? Takie rzeczy w Hoi An! Pełny obiad dla 2 osób z
zimnym piciem – ok. 20 zł. Ale uwaga, uwaga! Trzeba uważać na supermarkety, bo
są bardzo drogie (za 2 batoniki, chipsy i wodę zapłaciłyśmy prawie 20 zł).
Miałyśmy szczęście trafić na wspaniały guesthouse (Cloudy
Homestay and Hostel, gdyby ktoś się wybierał do Hoi An). Czyste i ładne pokoje
w europejskim stylu, przepyszne darmowe śniadanie z niezwykłą wietnamską kawą (to właśnie z niej słynie Wietnam - jest z czego!),
huśtawka, przemiła rodzina prowadząca hostel, 20 min na piechotę od centrum i
20 min na rowerze do plaży. A to wszystko za 7$ za osobę za noc. Dodatkowo
jednego wieczora rodzinka zaprosiła nas wszystkich z homestayu do pobliskiej
knajpy na kolację, gdzie w końcu pokazano nam jak jeść wietnamskie ryżowe
naleśniki. Pychota! A do tego później tzw. happy water, czyli wino ryżowe:
wino, ale nie wino, w sumie wódka, ale nie wódka! A sprzedają to babuszki na
ulicy w baniakach z pod lady za grosze ;).
Hoi An polecamy na co najmniej 4 dni – oprócz samego
miasteczka są jeszcze inne atrakcje w okolicy, do których można dojechać na
rowerze lub skuterze. Jeśli ktoś ma więcej czasu, może uszyć sobie u krawca, co tylko zechce
– w ciągu jednego dnia dostaje gotowe ubranko! 14 dnia każdego cyklu księżyca (czyli
mniej więcej co miesiąc) w Hoi An odbywa się festiwal lampionów – Full Moon Festival,
który niestety nas ominął, bo tego dnia wyjeżdżałyśmy do Sajgonu.
Podsumowując krótko pobyt w Hoi An – bosko, bosko, bosko!
A co aktualnie u nas? Leżymy sobie teraz z piwerkiem w Kampocie - w tle słychać żaby i świerszcze i leniwy turkot naszego wiatraka, który nie do końca sprawdza się w tej temperaturze :p. Czekajcie na dalsze wpisy, nam zostały 2 tygodnie, więc najbliższe dni to będzie czysty relaks!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz