poniedziałek, 2 listopada 2015

Hoi An - must have Wietnamu!



”Zakochałam się. Już się zakochałam w tym mieście” - powiedziała Justyna, gdy tylko weszłyśmy na stare miasto. Hoi An powaliło nas swoim urokiem. Wenecja Azji. 

Urokliwe miasteczko, świetny homestay, pyszne śniadania (i inne jedzonko też!), doborowe towarzystwo. Aaaaa, żeby dopełnić idealnego obrazu, plaża jeszcze! Hoi An jest niewielkim miastem, ale ma niesamowity klimat. Nie mogłyśmy zdecydować się, czy wolimy je w dzień, czy w nocy. W dzień kolorowe, tropikalne, upalne, wszyscy siedzieli w przytulnych sklepikach albo przy ulicy i sprzedawali pyszności lub przeróżne rzeczy, w tle sączyła się muzyczka. Godzinami można się przechadzać przytulnymi uliczkami z budynkami w kolonialnym stylu. Wieczorem na ulicach jest tłoczniej i świetliście, nad miastem widnieje łuna kolorowych lampionów, bezzębne babuszki sprzedają lampionki ze świeczką, które można puścić po wodzie na szczęście. Niektóre uliczki są tak wąskie, że ledwo można przejść, w małych sklepikach sprzedaje się m.in. hand-mady ze skóry – piękne skórzane plecaczki lub torby, na które nas niestety nie było stać. Wszędzie gromadzą się grupki Azjatów wokół babuszek, które sprzedają miejscowy przysmak – słodkie fasolki w wodzie kokosowej (ohydztwo!). Do tego piwo nawet za 1,5 zł w restauracjach przy rzece i wesoło biegające dzieciaki. Nie zabrakło też straganów ze świeżymi owocami morza – świeżymi to znaczy jeszcze żywymi, souvenirami, mrożoną wodą kokosową, ciastkami mango i czego tylko dusza zapragnie! Wszystko to w otoczce palm, małych, kolorowych taxi-łódeczek i dużych rybackich łodzi. Można chodzić wiekami i chłonąć atmosferę Hoi An, zwłaszcza, gdy miało się takich kompanów jak my ;). Oprócz tego, że dołączyli do nas nasi wspaniali Argentyńczycy z Luang Prabang, poznałyśmy też Khoa – Wietnamczyka mieszkającego niemal całe życie w Kalifornii, który powtarzał, że „Mały mężczyzna Cię jeszcze zaskoczy” :p.















Aaaa, no i plaża! W naszym przecudownym guesthousie rowerki były za darmo – od domu tylko 20 min na plażę. I to jaką! Pierwszego dnia skusiłyśmy i zgodziłyśmy się na leżaczki – musiałyśmy zjeść w restauracji przy plaży, żeby za nie nie płacić. No trudno! Jakoś na tych leżakach wytrzymałyśmy :D. Ale przez kolejne 3 dni nie popełniłyśmy już tego błędu! Wygrzewałyśmy się na piasku, a raczej siedziałyśmy w wodzie, bo chłopacy do leżących nie należeli. A woda? Była przeciepła i przeczysta, czasem można było nawet zobaczyć skaczące rybki nad naszymi głowami :p. Taki październik na plaży! A co u Was :D?







Oprócz tego, jednego dnia Khoa zabrał nas na wyspę niedaleko Hoi An, gdzie jeżdżąc cały dzień na rowerkach przyglądałyśmy się życiu miejscowych i spaliłyśmy swoje nosy ;). Dobrze mieć takiego wietnamskiego przewodnika, bo miał nam kto tłumaczyć menu :p. A raczej zamawiać w naszym imieniu, bo on zawsze najlepiej wiedział, co będzie najpyszniejsze. Dzięki niemu jadłyśmy wiele miejscowych specjałów. Jak wyglądał jeden z takich obiadów? Garnek z zupą dostaje się na palniku, a do tego wielki talerz z surowym mięsem, krewetkami i warzywami, które można wrzucać do gara. Miesza się, miesza, gotuje, gotuje i wychodzi pyszna zupa! Mniam ;). Krewetki? Małże? Azjatycki szpinak? Wszystko za pół ceny? Takie rzeczy w Hoi An! Pełny obiad dla 2 osób z zimnym piciem – ok. 20 zł. Ale uwaga, uwaga! Trzeba uważać na supermarkety, bo są bardzo drogie (za 2 batoniki, chipsy i wodę zapłaciłyśmy prawie 20 zł).





Miałyśmy szczęście trafić na wspaniały guesthouse (Cloudy Homestay and Hostel, gdyby ktoś się wybierał do Hoi An). Czyste i ładne pokoje w europejskim stylu, przepyszne darmowe śniadanie z niezwykłą wietnamską kawą (to właśnie z niej słynie Wietnam - jest z czego!), huśtawka, przemiła rodzina prowadząca hostel, 20 min na piechotę od centrum i 20 min na rowerze do plaży. A to wszystko za 7$ za osobę za noc. Dodatkowo jednego wieczora rodzinka zaprosiła nas wszystkich z homestayu do pobliskiej knajpy na kolację, gdzie w końcu pokazano nam jak jeść wietnamskie ryżowe naleśniki. Pychota! A do tego później tzw. happy water, czyli wino ryżowe: wino, ale nie wino, w sumie wódka, ale nie wódka! A sprzedają to babuszki na ulicy w baniakach z pod lady za grosze ;).

Hoi An polecamy na co najmniej 4 dni – oprócz samego miasteczka są jeszcze inne atrakcje w okolicy, do których można dojechać na rowerze lub skuterze. Jeśli ktoś ma więcej czasu, może uszyć sobie u krawca, co tylko zechce – w ciągu jednego dnia dostaje gotowe ubranko! 14 dnia każdego cyklu księżyca (czyli mniej więcej co miesiąc) w Hoi An odbywa się festiwal lampionów – Full Moon Festival, który niestety nas ominął, bo tego dnia wyjeżdżałyśmy do Sajgonu. 

Podsumowując krótko pobyt w Hoi An – bosko, bosko, bosko!

A co aktualnie u nas? Leżymy sobie teraz z piwerkiem w Kampocie - w tle słychać żaby i świerszcze i leniwy turkot naszego wiatraka, który nie do końca sprawdza się w tej temperaturze :p. Czekajcie na dalsze wpisy, nam zostały 2 tygodnie, więc najbliższe dni to będzie czysty relaks!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz