Sajgon, istny Sajgon! Może samo miasto nie jest aż takie
przerażające, ale dojazd z pewnością. Bo nikomu nie przychodzi do głowy, żeby
powiedzieć nam, że o 5 rano mamy zmienić autobus i co zrobić dalej. Bo i po co?
A Wietnamczycy z angielskim się nie lubią… Tak więc z początkowych
zakładanych 18 h drogi zrobiły się 24 h,
czyli calusieńka doba w podróży! Taki psikus.
A miasto? Miasto jak miasto, duży ruch uliczny, tłoczno, a
przygotowania do Halloween wrą (i to już 3 dni przed). Przejść na drugą stronę ulicy – graniczy z cudem. Nie wiemy jak nam się to
udawało – czy dlatego, że jesteśmy takie głupie, czy odważne. Ale jakoś przejść
trzeba!
A co w samym mieście? Znowu francuskie wpływy – tym razem
główną atrakcją była poczta, opera i katedra Notre Dame (nie umywa się do tej
paryskiej). Miasto jest nowoczesne, chmur dosięgają wysokie budynki, wszędzie
są amerykańskie sieciówki – komunizmu nie widać. Stęsknieni za zachodnim
jedzeniem pierwszego dnia poszliśmy na kolację do Pizzy Hut – Lucas i Agustin
byli wniebowzięci! W końcu noodle i ryż wychodzą już nam uszami, czasem oczy
się śmieją do pizzy czy burgera :D.
SAJGONKI Z SAJGONU! |
Wiedzione przez Agustina zawitałyśmy do Muzeum Pozostałości
Wojennych, czyli wojny amerykańsko-wietnamskiej, wiele informacji, dużo zdjęć,
amerykańskie samoloty, bombowce i artyleria na zewnątrz. A obok cele i klatki
dla więźniów. Miejsce dla tych, których interesuje historia, na pewno daje do myślenia.
Drugiego dnia z poznanym Nowozelandczykiem – Taro
zawitałyśmy do the shittest Chinatown in
the world. Jeśli będziecie w Sajgonie – nie szukajcie tej dzielnicy! Ale
jak to na mężczyznę przystało – kolejny upolował dla nas pyszną kolację, czyli świetne mięsko z zupką, zieleniną i makaronem (jak to na Wietnam przystało). Do tego interesujące rozmowy – dzień nie był
stracony!
Próbowałyśmy też kawę z jajkiem, której Agustin tak namiętnie
szukał po WSZYSTKICH kawiarniach, żeby udowodnić nam, że istnieje. Jest to
przysmak z Hanoi i z doświadczenia możemy powiedzieć Wam: wypijcie ją w Hanoi
;)! Wspominając już o Hanoi, to przed wyjazdem czytałyśmy, że nie warto tam
jechać, bo to miasto jak miasto i nie ma tam nic ciekawego, więc
przeskoczyłyśmy od razu do centralnego Wietnamu. I tak jadąc z Hue na południe
nie usłyszałyśmy od nikogo złego słowa na Hanoi (wręcz przeciwnie), więc kiedyś
będziemy musiały tam wrócić!
Niestety w Sajgonie musiałyśmy się pożegnać z naszymi argentyńskimi
kompanami podróży – nie obyło się bez pokątnych łez. Naprawdę będzie nam
brakowało tych chłopaków! Obiecali przyjechać do Polski, razem mamy lecieć na
Islandię – zobaczymy co z tego będzie ;).
No i co? Nie mogło się obyć bez kolejnej podróży łodzią po
Mekongu! Wycieczka do Delty Mekongu miała być wielce komercyjna i nudna, więc
po bardzo długich rozkminach ją zakupiłyśmy :p. Bo co robić z czasem? I
szczerze mówiąc, całkiem nam się podobało :D. Wycieczka była 3-dniowa, 2 dni
atrakcji plus 3. dnia transfer do Kambodży. Samo przepłynięcie tradycyjną
łódką, to nic specjalnego – jest płytko i blisko miasta, widoki są w sumie
ładne, ale cały czas to samo. Jednakże były też dodatkowe atrakcje:
próbowałyśmy pysznej miodowej herbatki na fermie pszczół, widziałyśmy jak się
robi cukierki kokosowe (mniam!) oraz makaron ryżowy, próbowałyśmy lokalnych
owoców, słuchałyśmy miejscowej muzyki na żywo, byłyśmy na przejażdżce na
rowerkach (nawet mijałyśmy wesele! A Justynka przechodziła przez małpi most),
odwiedziłyśmy floating market, gdzie jadłyśmy świeżego ananasa prosto z łódki,
a do tego wszystkiego nasz tour guide był bardzo fajny i trafiła nam się spoko
ekipa (nawet wiedzieli o wyborach w Polsce!). Po tych 2 dniach przychodzi myśl:
to zadziwiające jak inna jest ta kultura – ubodzy ludzie mieszkają na łódkach
albo mają domy na rzece (gdzie hodują ryby): całe życie dzieje się na Mekongu.
Trzeciego dnia znowu łódka i przejście graniczne z Kambodżą!
Ale o tym już w kolejnym poście. Czas się kurczy, już za 12 dni będziemy w
domu! Dlatego teraz leniwie spędzamy czas nadal w Kampocie ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz