wtorek, 10 listopada 2015

"Don't say - I'm doing nothing, just say I'm relaxing!"



Kambodża. Ostatni kraj na naszej trasie. Co Wam przychodzi na myśl, kiedy myślicie o Kambodży? Bo nam syf, brud i bieda, która kole w oczy. Przez granicę przejechałyśmy bez problemu – najsprawniejsze przejście ze wszystkich dotychczasowych trzech. I co zobaczyłyśmy w Kambodży? Na początku śliczne małe wioseczki z kolorowymi domami, angielskie napisy, znów buddyjskie świątynie i diabelsko chude krowy. A co na przedmieściach stolicy, czyli Phnom Penh? Jeden wielki plac budowy – Kambodża rozrasta się i zmienia, jest to jeden z najbardziej zachłyśniętych zachodem krajów, w których byłyśmy w Azji. Wszędzie są sieciówki, różne nowoczesne sklepy i osiedla, drogi w rozbudowie, różnego rodzaju szkoły, a i uwaga! Dolarami płaci się tak samo jak rielami (kolejna waluta-mistrz: najłatwiej zapamiętać, że 1 zł=ok. 1000 rieli), z bankomatów można wypłacać dolary. W Phnom Penh bardzo dużo ludzi mówi po angielsku – zwłaszcza w sklepach. Ludzie na marketach i kierowcy tuk-tuków nie są namolni, nie jest za głośno, nikt na siebie nie trąbi. Ceny może nie są zatrważająco niższe niż gdzie indziej – zwłaszcza w restauracjach, do których nie warto iść, bo jest „drogo” – ale można zjeść i napić się tanio na ulicy. Miejscowi  sami nas ostrzegali, żebyśmy uważali na torby i telefony, bo zdarzają się kradzieże, więc tak robimy. Na razie jednak nic przykrego nas nie spotkało – odpukać ;)!

W samym Phnom Penh miałyśmy do dyspozycji jeden wieczór i przedpołudnie. Zdążyłyśmy zobaczyć kilka watów i pałac królewski (z zewnątrz), a także przejść się po targach. Miasto nie oferuje wiele więcej – z braku czasu nie odwiedziłyśmy muzeum S-21 i Killing Fields (miejsc upamiętniających tragedię przeprowadzoną przez Czerwonych Khmerów), bo są trochę oddalone. Ale za to widziałyśmy małpę przy świątyni – taka atrakcja! Wieczorem okolice pałacu są ładnie oświetlone – najjaśniejszym punktem jest „ołtarzyk” króla.








Jednym z powodów, które brałyśmy pod uwagę, kiedy myślałyśmy nad przedłużeniem naszego pobytu w Phnom Penh, był nasz wspaniały hostel (Lovely Jubbly Villa). Tanie koktajle i piwo, przemiła obsługa, stół bilardowy, basen – a wszystko za ok. 4$ za noc! Jednak wygrała wizja relaksu na południu Kambodży ;).

Jeśli szukacie miejsca w Kambodży, w którym można cały dzień chillować, siedzieć w jednym z pubów i popijać piwo, patrzeć się na płynącą leniwie rzekę (to już nie Mekong), jeść khmerskie specjały i spacerować w otoczeniu palm i gór, to koniecznie wybierzcie się do Kampotu ;)! Jest to niewielkie miasteczko, które dzieli się na część główną (w której nie ma nic ciekawego, jeśli ktoś lubi zwiedzać – oprócz pomnika wielkiego Duriana: tak, to taki owoc :p!) i przedmieścia. My właśnie wybrałyśmy tą bardziej oddaloną opcję i mieszkałyśmy „na wsi” w uroczym miejscu prowadzonym przez Angielkę i jej tatę. Naturalny basen, piękne, spokojne okolice, gry i dobra kuchnia – świetne połączenie!







Jeśli chcecie umilić sobie czas, to możecie wybrać się na wycieczkę na górę Bokor, gdzie pochodzicie sobie po starej willi, kasynie oraz katolickim kościółku i zobaczycie taki sobie wodospadzik. No i widoki z góry są super! Radzimy na skuterku lub z przewodnikiem, bo teren jest za górzysty i jest to daleko, więc rowerem nie da rady. A i jeśli kupi się zorganizowaną wycieczkę, to kończy się ona rejsem po rzece Kampot – można sobie podziwiać piękny zachód słońca i wracając już w ciemnościach wypatrywać świetlików ;).






Jest jeszcze druga opcja wycieczki – zobaczycie wtedy Secret Lake, jakąś świątynię, Crab Market w Kepie i farmę pieprzu, czego my nie zrobiłyśmy. Ale pieprzu z Kampotu spróbowałyśmy i było warto! Jest ponoć najdroższy na świecie (nie w samym Kampocie ;)) i naprawdę przepyszny. Koniecznie musicie spróbować naszego odkrycia, czyli wołowiny Lok Lak z ryżem i najprostszym sosem: pieprz, sól i limonka. Palce lizać :D!


A co my robiłyśmy generalnie w Kampocie? To co w Kampocie robi się najlepiej – byczyłyśmy się i to przez całe 3 dni! W końcu to prawie końcówka naszego tripa ;).
Po Kampocie przyszedł czas na plażowanie! Do samego Sihanoukville nie pojechałyśmy – wybrałyśmy Otres Beach, bo o Sihanoukville słyszałyśmy same złe rzeczy: że kradną, że jest niebezpiecznie, że plaże nie są ładne. Dlatego poszłyśmy za radą naszej kampockiej gospodyni i dobrze zrobiłyśmy! No i cóż w Otres Beach? Przeraźliwie drogie tuk-tuki, z którymi niemal nie można się targować, plaża może nie jest najpiękniejsza, ale woda w morzu krystalicznie czysta i ciepła, a na horyzoncie widać pobliskie wyspy. Nasza miejscówa okazała się chillownią i imprezownią – chacinki przy jeziorku i bar, przy którym zawsze znajdzie się ktoś, z kim można wypić. Dodatkowo świetna muzyka, pyszne jedzenie (a czytałyśmy, że khmerska kuchnia to nic ciekawego!) i mnóstwo poduszek – nic tylko odpoczywać!


Odhaczone:

- opalenizna
- milion ugryzień od komarów
- najlepsza kuchnia w Azji
- największa jaszczurka przy łóżku
- najtańsze whisky w Azji
- najbardziej hipisowcy hipisi świata
- nowa towarzyszka naszego lenistwa











Jest to sama końcówka naszej wyprawy – jesteśmy opalone, wypoczęte i gotowe do ostatniej części: Siem Reap z jego jednym z cudów świata, czyli Angkor Watem :D. Przywitał nas deszcz, pożegnał nas deszcz, czas znów w drogę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz