Chiang Mai jest kolejnym punktem na naszej trasie po
Tajlandii. Leży na północy kraju i jest doskonałą bazą wypadową na górskie
wycieczki. Może opis ten brzmi egzotycznie i dziko, jednak po spacerze po
okolicach, ma się wrażenie, że jest się w azjatyckiej dzielnicy w Europie. W
odróżnieniu od Bangkoku, który jest chaotyczny, duszny i bije „azjatyckością”,
w Chiang Mai na każdym kroku można zjeść pizzę lub burgera, a knajpy
przypominają europejskie, a Azjaci też nie różnią się w stylówie i zachowaniu
zbytnio od nas. Przed przyjazdem czytałyśmy, że Chiang Mai jest miejscem, w
którym trzeba zaczynać się w Azji i to na kilka dni. Zastanawiamy się, czy
powodem jest to, że przyjeżdża tam tylu turystów i tworzą swoją „kolonię”, czy
może to miasto jest po prostu zakochane w Zachodzie?
Stara część miasta mieści się w centralnym kwadracie na
mapie, w którym znajduje się milion świątyń (a tak dokładnie 100) – niemal jedna
przy drugiej. Same świątynie nie różnią się zbytnio od siebie, są większe lub
mniejsze, wszystkie złote i bardzo zdobne. To, co je różni i sprawia, że każda
jest wyjątkowa, to teren wokół świątyń – ogrody, dodatkowe rzeźby, kolumny i
postacie chroniące świątynię. Częstym widokiem w Chiang Mai jest szereg różnych
wizerunków Buddh – na każdy dzień tygodnia, przy czym środa ma dwie postacie:
poranną i wieczorną. Od tego dnia tygodnia, w którym się urodziłeś, zależy
który Buddha jest Tobie przyporządkowany. Próbowałyśmy wypytać się naszego
ziomeczka z hostelu o buddyzm i jego symbole. Jednak jego angielski był zbyt słaby,
żebyśmy go zrozumiały.
Jedną z atrakcji Chiang Mai jest świątynia Wat Phra That Doi
Suthep, która mieści się na obrzeżach miasta. Na pewno nie raz widzieliście w
Internecie te sławne świątynne schody! Można też rozkoszować się widokiem na
całe Chiang Mai, gdyż kompleks leży na szczycie wzgórza. Jest to ważny ośrodek
dla buddystów, ale dla turystów największą atrakcją są rzeczone schody :).
Zrobiłyśmy szybki internetowy reserach na temat buddyzmu.
Kilka ciekawostek, które znalazłyśmy: mnisi mają 227 zasad, do których powinni
się stosować (niektóre są naprawdę kuriozalne!; np. Nie
spędzać nocy z dala, od której ze swoich 3 szat; Nie przyjmować maty i koca
wykonanej w 100% z wełny czarnych owiec; Nie brać wspólnej łodzi z mniszką; Nie
ukrywaj curry pod ryżem, żeby dostać więcej. A jak interesuje Was więcej, to
sobie sprawdźcie! http://www.polska-azja.pl/2013/03/26/piotr-druzgala-prosto-z-tajlandii-227-zasad-obowiazujacych-mnichow-w-tajlandii/),
buddyzm różni się nieco w zależności od regionu praktykowania, w Tajlandii
każdy mężczyzna powinien być choć raz w życiu mnichem (musi mieć minimum 20
lat, najkrócej może nim być 3 miesiące, bycie mnichem nie jest dożywotnie,
można nim być maksymalnie 3 razy w życiu). Mnisi co rano o wschodzie słońca
zbierają jałmużnę w postaci jedzenia (jednak nie może być ono przetworzone) lub
czasami pieniędzy. Co najważniejsze, a
co wiedziałyśmy już wcześniej, ponieważ jadąc do innego kraju trzeba poznać
jego kulturę, stojąc lub siedząc przed wizerunkiem Buddhy NIE MOŻNA kierować
podeszwy stopy w jego kierunku, gdyż jest to okazanie braku szacunku. Do
świątyń trzeba wchodzić odpowiednio ubranym (nie pokazując kolan i ramion), a
także zawsze zdejmować buty. Przed niemalże każdą świątynią jest miejsce, w
którym można wypożyczyć odpowiednie ubranko (za ok. 10 B). Trzeba także
pamiętać, że obraźliwym jest dotykanie czyjeś głowy lub wskazywanie kogoś
stopą.
Wracając do Chiang Mai, jest to baza wypadowa dla miłośników
dodatkowych atrakcji, takich jak dzień ze słoniami, trekking w dżungli czy
królestwo tygrysów. Biura turystyczne atakują dosłownie na każdym kroku. Miasto
samo w sobie nie jest wybitnie atrakcyjne, więc warto spędzić czas na nocnym
lub weekendowym markecie, gdzie ceny są śmiesznie niskie (co ciekawe, w sobotę
market jest w innym miejscu niż ten niedzielny). Nam podobały się one bardziej
niż ten w Bangkoku, ponieważ proponowały więcej ręcznie robionych i zdobionych
rzeczy. Można także napić się niedrogiego piwa przy dźwiękach azjatyckiej
kapeli grającej europejską muzykę. Jednego wieczora dostałyśmy też kwiaty od
Australijczyka, który przyjechał do Tajlandii rozpieprzać kasę.
To Chiang Mai wybrałyśmy na miejsce, w którym zakosztujemy
lokalnej pyszności… robali! Nic dodać, nic ująć, rozkoszujcie się razem z nami!
Nie są takie złe :p!
W Chiang Mai spędziłyśmy 4 dni, co było dla nas zupełnie
wystarczające ;). Jeśli nie chce się korzystać z większej ilości dodatkowych
atrakcji, to nie ma potrzeby zostawać tu dłużej. Na pewno nie można pominąć
ulicznego jedzenia (m.in. charakterystycznej dla Chiang Mai potrawy z curry i
specjalnymi noodlami, czyli Khao Soi Gai – pyszne!) oraz tajskiego masażu (jest
on ponoć lepszy niż ten na południu i śmiesznie tani – cena za godzinę zaczyna
się od 17 zł!), co my niestety zrobiłyśmy z braku czasu.
Tajski słowniczek:
Chiang – miasto
Mai – nowe
Chang – słoń
Kai – kurczak
Sa wat di ka (kiedy mówi kobieta)/sa wat di krap (kiedy mówi
mężczyzna) – dzień dobry
My dalej w Hue, jutro przemieszczamy się na południe Wietnamu - do ponoć przeuroczego Hoi An! A w sobotę połowinki naszego tripa - czekajcie z tej okazji na bonusowy post :D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz