A wszystko zaczęło się od małego busika do Chiang Khong. Będąc w Chiang Mai kupiłyśmy tour do Luang Prabang, który w pakiecie miał transfer do Chiang Khong, i nocleg w tym miejscu, kolację, śniadanie, lunch oraz slow boat przez Mekong. Próbowałyśmy pisać dla Was zalegle posty (które wciąż czekają w kolejce na publikację), a nad uchem siedział nam nieznośny Angol, który bawił się w 101 pytań do i pierwsze co zrobił, to pochwalił się swoimi nowymi tatuażami (nie chcecie wiedzieć co to było i gdzie!). Myślałyśmy, że dość szybko pozbędziemy się tego wrzoda na tyłku, ale los jak zwykle spłatał nam figla i Paul razem z poznanym w drodze Londyńczykiem Samem niezwykle uatrakcyjniali nam najbliższe kilka dni :p.
W drodze do Chiang Khongu zatrzymałyśmy się na smoothisy, a także
miałyśmy okazję zobaczyć White Temple w Chiang Rai – do tej pory najpiękniejszą
i najbardziej niezwykłą świątynię, która z zewnątrz zachwyca swoją bielą (w
słoneczne dni dodatkowo mieni się w słońcu, bo jej powierzchnię pokrywają też
szkiełka), niezwykłymi postaciami oraz elementami, a w środku oprócz ”standardowego”
Buddhy można zobaczyć na ścianach
wizerunki m.in. Miniona, Hello Kitty, Spidermana, czy postaci z Gwiezdnych
Wojen. Robi wrażenie!
Po kilku godzinach podróży wylądowałyśmy w Chiang Khongu, gdzie
przywitał nas widok Mekongu – wielkiego ścieku oraz bananowców.
W niezachwycającej okolicy nie można było nawet znaleźć sklepu,
ale za to był bardziej europejski pub niż te, które spotyka się w Europie. Na
wstępie przywitano nas tequilą i tak z kolacji wyszła impreza zapoznawcza z
naszymi towarzyszami dotychczasowej i – jak się później okazało – też dalszej
bardzo długiej podróży ;). A Anglicy i Holendrzy potrafią się bawić! Zapewniamy.
Następnego dnia zaczęły się komplikacje, czyli procedury wizowe na
granicy tajsko-laotańskiej. Byłyśmy jednymi z ostatnich osób, które dały
paszporty i ostatnimi z tych, które je odebrały. Wszystko byłoby ok, gdyby nie
to, że nasza slow boat powinna już w tym czasie odpłynąć, a tylko my – dwie
Polki – czekałyśmy na swoją kolej, mega zdezorientowane i zaczynające
panikować, bo nikt nie chciał nam pomóc, a zegar tykał nam nad głowami. Takie
rzeczy to tylko z nami w roli głównej! Stresior był niezły… Koniec końców
dostałyśmy paszporty z powrotem i cały czas zdenerwowane wpadłyśmy na pana,
który polecał nam kupić nocleg w Pakbengu, gdzie miałyśmy zatrzymać się na noc.
Mówił, że dzięki temu będziemy mieć pewne zakwaterowanie i lepsze miejsca. Nie
kosztowało to fortunę, a my nie miałyśmy noclegu… No i nasza cała ekipa miała
spać w tym samym miejscu, więc zapłaciłyśmy i udało nam się – jako ostatnim –
trafić na slow boat do Luang Prabang.
W tym miejscu zaczyna się rozdział pt. The slowest boat In the
universe. Planowo miałyśmy płynąć jakieś 7 h i zatrzymać się w Pakbengu na noc.
Łódź składa się z 2 części: jednej otwartej z podwójnymi siedzonkami, w której
pierwszego dnia była impreza oraz drugiej, osłoniętej, bardziej przechowalni
dla bagaży i Tajów – i tam przyszło nam siedzieć (miałyśmy tam swoją babcię ohydkę…
blee). Dodatkowo na samym końcu jest balkonik, który pełni funkcję palarni.
Nasza slow boat okazała się niezwykłą mieszanką ludzi z całego świata –
większość Anglików, Holenderki, rodowity Aborygen, Włosi, Francuzi… Taka wesoła
gromadka J. Wszyscy pijani! Oczywiście nie
obeszło się bez dodatkowych atrakcji takich jak popsucie silnika i akrobatyczne
wyczyny Tajów, skaczących przez okno do wody i biegających po dachu, a nikt nie
wiedział o co chodzi i wszyscy kręcili filmiki - taki fun :P. Minęło z 1,5 h i
szczęśliwie ruszyliśmy, ale po godzinie okazało się, że jest za ciemno, żeby
płynąć dalej do Pakbengu, bo łódź nie ma reflektora! Więc dostajemy info - zostajemy na łodzi na noc :D! Taka przygoda!
Szkoda, że nie byłyśmy na to przygotowane i czekało nas przymieranie głodem…
Tak Nasi Drodzy… Miałyśmy wizję śmierci głodowej! Na szczęście, Tajowie zrobili
sobie kolację – i dostałyśmy trochę ryżu! Uff! Żyjemy! Kilka osób rozbiło sobie
hamaki na brzegu, my uwiłyśmy sobie w
miarę wygodne gniazdko wśród bagaży, obejrzałyśmy film, wszyscy poukładali się tam,
gdzie znaleźli miejsce i wtem wpadli do nas nasi pijani koledzy. Paul wpakował
się do naszego posłanka i już nie było wygodnie…L – „Are
you comfy?” – no Paul! Stop asking! Właśnie w takich okolicznościach zaczęły
się urodziny Oli – na środku Mekongu w Laosie, w luku bagażowym slow boat z
Anglikiem i przyjaciółką. Can you deal with it :D!? Ktoś może się takimi
pochwalić? :D Naszą turbo urodzinową imprezę urozmaicała babcia ohydka, która
co godzinę wstawała i świeciła wszystkim latarką po twarzach. A gdy udało nam
się na chwilę zasnąć… Nasza łódź ruszyła, a z nią Paul – musiał zacząć
rozkręcać nową imprezę!
Po niedługim czasie dotarliśmy w końcu
do Pakbengu – tam mieliśmy czas na zjedzenie czegoś, zrobienie zakupów i
dostanie zwrotu pieniędzy za nasz niewykorzystany nocleg, co oczywiście nie
nastąpiło. Zmęczone, wkurzone i chcące znaleźć się jak najszybciej w Luang
Prabang, drugi dzień podróży spędziłyśmy na balkoniku, gdzie przeniosła się
impreza, podziwiając niezwykłe widoki. W końcu ok. 17.00 udało nam się dotrzeć
do Luang Prabang! Ogarnęłyśmy się (a po
2 dniach na łodzi było nam to bardzo potrzebne!) i przyszedł czas na jedzenie i
prawdziwą urodzinową imprezę!
Dotarłyśmy do Utopii – miejsca, którego będąc
w Luang Prabang nie można ominąć (my do tego miejsca wracałyśmy jeszcze
dwukrotnie). Panował tam berliński klimat, można było grać w siatkówkę plażową,
w tle sączyła się muzyka i drinki, wszędzie stały rozstawione drewniane
stoliczki, a w części, która wychodziła na Mekong, wygodne leżanki. Byli też i
Anglicy, którzy jak zwykle rozkręcali imprezę. Aż tu nagle wybiła 23.00 i
okazało się, że koniec imprezy. Trzeba jechać na kręgle! Tam o 23.30 przenosi
się party. My wielkimi fankami kręgli nie jesteśmy, ale z racji urodzin Oli
trzeba było jechać. Kręgielnia to tylko pretekst do imprezowania – można tam
wchodzić ze swoim alkoholem, jeść, palić: generalnie robi się z niej wielka
imprezowania.
W Luang Prabang spędziłyśmy jeszcze
prawie 3 dni. Ceny tam są wyższe niż w Tajlandii - standardowo za obiad dla 2
osób płaci się ok. 15 zł. Jest to miasto o bardzo tropikalnym klimacie, a z
racji tego, że Laos był kiedyś kolonią francuską widoczne są tam europejskie
wpływy – zarówno w architekturze jak i kuchni. Jedna z najsmaczniejszych
rzeczy, które można tam zjeść to bagietki z avocado i różnymi dodatkami, a na
każdym kroku spotyka się crepsy. Mekong jest piękną scenerią na oglądanie
zachodów słońca. Atrakcją jest też codzienny night market, gdzie można
porządnie się najeść i kupić takie specjały jak małe buteleczki z wężem albo
skorpionem zalane alkoholem, czy przepiękne szale. Nawet kierowcy tuk-tuków nie
są tak „agresywni” w swoich nawołaniach jak ci w Tajlandii – robią to bardziej
skrycie :p.
Spacerując po mieście co chwilę widzi
się grupkę mnichów, z którymi wiąże się tradycja charakterystyczna dla Luang
Prabang. Codziennie o wschodzie słońca mnisi idą w procesji i zbierają jałmużnę
w postaci jedzenia i pieniążków. Kiedy słyszy się o tym rytuale, to brzmi on
magicznie, ale niestety stał się kolejną atrakcją turystyczną. Kiedy wstałyśmy
o bladym świcie, żeby go obejrzeć, okazało się, że zbiera się większa grupa
turystów niż jest mnichów, która dodatkowo nie potrafi się zachować. Zamiast
stać z boku i w ciszy się przyglądać, turyści pakują się przed mnichów i
strzelają masę zdjęć. Było nam wstyd za
tych zachodnich bezmózgów.
Będąc w Luang Prabang koniecznie
trzeba wybrać się nad wodospady. Warto zebrać większą ekipę i wspólnie
potargować się na cenie tuk-tuka, który zawiezie Was w dwie strony, bo jest to
dość daleka wycieczka (jedzie się z pół godziny). Koszt takiego tuk-tuka to ok.
30000 kipów na osobę (ok. 15 zł), a wejścia na wodospady następne 20000 kipów
(ok. 10 zł). Nie jest to wysoka cena, a to, co można tam zobaczyć, jest
niesamowite ;)! Na początku spotyka się miejsce, gdzie hasają sobie ocalone
misie azjatyckie. Kiedy już się na nie napatrzymy, idzie się po dżungli w górę
ku co raz wyższym partiom wodospadu. Sceneria jest iście rajska, nie ma dużo
ludzi, co chwilę przelatują wielkie motyle, a w niektórych miejscach można
pływać w krystalicznie czystej wodzie i skakać do niej z konarów drzew. Bajka :)!
Jednak, to co nam najbardziej zapadnie w pamięć z Luang Prabang,
to ludzie, z którymi spędzałyśmy tam czas. Po pierwsze, wspominani już
kilkukrotnie Anglicy, którzy przewijali się przez miasto i których spotykałyśmy
w Utopii, a po drugie, ekipa z naszego hostelu, z którą spędziłyśmy wspaniały
dzień na rowerkach. Razem z dwoma Argentyńczykami i Francuzem pomykałyśmy przez
miasto jarając się jak dzieciaki, przystając w miejscach, które nas zauroczyły,
dyskutując o sprawach ważnych i mniej ważnych i ciesząc się swoim towarzystwem.
Bo w końcu jak powiedział Agustin: „Szczęście tak mało kosztuje”!
Z bólem serca opuściłyśmy Luang Prabang i ruszyłyśmy w dalszą
drogę – teraz przyszedł czas na wietnamski etap naszej podróży ;). Trasę
pokonałyśmy dwoma sleeping busami jako jedyne białe kobiety, w części drogi
przy dźwiękach lokalnego disco-polo :P. To była bardzo długa droga! Czekajcie
na dalsze relacje i posty z naszymi zaległościami :)!
Co za przygody! ;) Z każdym postem coraz lepsze, czekam na kolejne! ;) Zdjęcia - super!
OdpowiedzUsuń