poniedziałek, 19 października 2015

Laosańskie przygody


A wszystko zaczęło się od małego busika do Chiang Khong. Będąc w Chiang Mai kupiłyśmy tour do Luang Prabang, który w pakiecie miał transfer do Chiang Khong, i nocleg w tym miejscu, kolację, śniadanie, lunch oraz slow boat przez Mekong. Próbowałyśmy pisać dla Was zalegle posty (które wciąż czekają w kolejce na publikację), a nad uchem siedział nam nieznośny Angol, który bawił się w 101 pytań do i pierwsze co zrobił, to pochwalił się swoimi nowymi tatuażami (nie chcecie wiedzieć co to było i gdzie!). Myślałyśmy, że dość szybko pozbędziemy się tego wrzoda na tyłku, ale los jak zwykle spłatał nam figla i Paul razem z poznanym w drodze Londyńczykiem Samem niezwykle uatrakcyjniali nam najbliższe kilka dni :p.
W drodze do Chiang Khongu zatrzymałyśmy się na smoothisy, a także miałyśmy okazję zobaczyć White Temple w Chiang Rai – do tej pory najpiękniejszą i najbardziej niezwykłą świątynię, która z zewnątrz zachwyca swoją bielą (w słoneczne dni dodatkowo mieni się w słońcu, bo jej powierzchnię pokrywają też szkiełka), niezwykłymi postaciami oraz elementami, a w środku oprócz ”standardowego”  Buddhy można zobaczyć na ścianach wizerunki m.in. Miniona, Hello Kitty, Spidermana, czy postaci z Gwiezdnych Wojen. Robi wrażenie!




Po kilku godzinach podróży wylądowałyśmy w Chiang Khongu, gdzie przywitał nas widok Mekongu – wielkiego ścieku oraz bananowców. 

W niezachwycającej  okolicy nie można było nawet znaleźć sklepu, ale za to był bardziej europejski pub niż te, które spotyka się w Europie. Na wstępie przywitano nas tequilą i tak z kolacji wyszła impreza zapoznawcza z naszymi towarzyszami dotychczasowej i – jak się później okazało – też dalszej bardzo długiej podróży ;). A Anglicy i Holendrzy potrafią się bawić! Zapewniamy.

Następnego dnia zaczęły się komplikacje, czyli procedury wizowe na granicy tajsko-laotańskiej. Byłyśmy jednymi z ostatnich osób, które dały paszporty i ostatnimi z tych, które je odebrały. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że nasza slow boat powinna już w tym czasie odpłynąć, a tylko my – dwie Polki – czekałyśmy na swoją kolej, mega zdezorientowane i zaczynające panikować, bo nikt nie chciał nam pomóc, a zegar tykał nam nad głowami. Takie rzeczy to tylko z nami w roli głównej! Stresior był niezły… Koniec końców dostałyśmy paszporty z powrotem i cały czas zdenerwowane wpadłyśmy na pana, który polecał nam kupić nocleg w Pakbengu, gdzie miałyśmy zatrzymać się na noc. Mówił, że dzięki temu będziemy mieć pewne zakwaterowanie i lepsze miejsca. Nie kosztowało to fortunę, a my nie miałyśmy noclegu… No i nasza cała ekipa miała spać w tym samym miejscu, więc zapłaciłyśmy i udało nam się – jako ostatnim – trafić na slow boat do Luang Prabang.
W tym miejscu zaczyna się rozdział pt. The slowest boat In the universe. Planowo miałyśmy płynąć jakieś 7 h i zatrzymać się w Pakbengu na noc. Łódź składa się z 2 części: jednej otwartej z podwójnymi siedzonkami, w której pierwszego dnia była impreza oraz drugiej, osłoniętej, bardziej przechowalni dla bagaży i Tajów – i tam przyszło nam siedzieć (miałyśmy tam swoją babcię ohydkę… blee). Dodatkowo na samym końcu jest balkonik, który pełni funkcję palarni. Nasza slow boat okazała się niezwykłą mieszanką ludzi z całego świata – większość Anglików, Holenderki, rodowity Aborygen, Włosi, Francuzi… Taka wesoła gromadka J. Wszyscy pijani! Oczywiście nie obeszło się bez dodatkowych atrakcji takich jak popsucie silnika i akrobatyczne wyczyny Tajów, skaczących przez okno do wody i biegających po dachu, a nikt nie wiedział o co chodzi i wszyscy kręcili filmiki - taki fun :P. Minęło z 1,5 h i szczęśliwie ruszyliśmy, ale po godzinie okazało się, że jest za ciemno, żeby płynąć dalej do Pakbengu, bo łódź nie ma reflektora! Więc dostajemy info - zostajemy na łodzi na noc :D! Taka przygoda! Szkoda, że nie byłyśmy na to przygotowane i czekało nas przymieranie głodem… Tak Nasi Drodzy… Miałyśmy wizję śmierci głodowej! Na szczęście, Tajowie zrobili sobie kolację – i dostałyśmy trochę ryżu! Uff! Żyjemy! Kilka osób rozbiło sobie hamaki na brzegu, my uwiłyśmy sobie w miarę wygodne gniazdko wśród bagaży, obejrzałyśmy film, wszyscy poukładali się tam, gdzie znaleźli miejsce i wtem wpadli do nas nasi pijani koledzy. Paul wpakował się do naszego posłanka i już nie było wygodnie…L – „Are you comfy?” – no Paul! Stop asking! Właśnie w takich okolicznościach zaczęły się urodziny Oli – na środku Mekongu w Laosie, w luku bagażowym slow boat z Anglikiem i przyjaciółką. Can you deal with it :D!? Ktoś może się takimi pochwalić? :D Naszą turbo urodzinową imprezę urozmaicała babcia ohydka, która co godzinę wstawała i świeciła wszystkim latarką po twarzach. A gdy udało nam się na chwilę zasnąć… Nasza łódź ruszyła, a z nią Paul – musiał zacząć rozkręcać nową imprezę! 





Po niedługim czasie dotarliśmy w końcu do Pakbengu – tam mieliśmy czas na zjedzenie czegoś, zrobienie zakupów i dostanie zwrotu pieniędzy za nasz niewykorzystany nocleg, co oczywiście nie nastąpiło. Zmęczone, wkurzone i chcące znaleźć się jak najszybciej w Luang Prabang, drugi dzień podróży spędziłyśmy na balkoniku, gdzie przeniosła się impreza, podziwiając niezwykłe widoki. W końcu ok. 17.00 udało nam się dotrzeć do Luang Prabang! Ogarnęłyśmy się (a po 2 dniach na łodzi było nam to bardzo potrzebne!) i przyszedł czas na jedzenie i prawdziwą urodzinową imprezę!

Dotarłyśmy do Utopii – miejsca, którego będąc w Luang Prabang nie można ominąć (my do tego miejsca wracałyśmy jeszcze dwukrotnie). Panował tam berliński klimat, można było grać w siatkówkę plażową, w tle sączyła się muzyka i drinki, wszędzie stały rozstawione drewniane stoliczki, a w części, która wychodziła na Mekong, wygodne leżanki. Byli też i Anglicy, którzy jak zwykle rozkręcali imprezę. Aż tu nagle wybiła 23.00 i okazało się, że koniec imprezy. Trzeba jechać na kręgle! Tam o 23.30 przenosi się party. My wielkimi fankami kręgli nie jesteśmy, ale z racji urodzin Oli trzeba było jechać. Kręgielnia to tylko pretekst do imprezowania – można tam wchodzić ze swoim alkoholem, jeść, palić: generalnie robi się z niej wielka imprezowania. 


 
W Luang Prabang spędziłyśmy jeszcze prawie 3 dni. Ceny tam są wyższe niż w Tajlandii - standardowo za obiad dla 2 osób płaci się ok. 15 zł. Jest to miasto o bardzo tropikalnym klimacie, a z racji tego, że Laos był kiedyś kolonią francuską widoczne są tam europejskie wpływy – zarówno w architekturze jak i kuchni. Jedna z najsmaczniejszych rzeczy, które można tam zjeść to bagietki z avocado i różnymi dodatkami, a na każdym kroku spotyka się crepsy. Mekong jest piękną scenerią na oglądanie zachodów słońca. Atrakcją jest też codzienny night market, gdzie można porządnie się najeść i kupić takie specjały jak małe buteleczki z wężem albo skorpionem zalane alkoholem, czy przepiękne szale. Nawet kierowcy tuk-tuków nie są tak „agresywni” w swoich nawołaniach jak ci w Tajlandii – robią to bardziej skrycie :p. 




Spacerując po mieście co chwilę widzi się grupkę mnichów, z którymi wiąże się tradycja charakterystyczna dla Luang Prabang. Codziennie o wschodzie słońca mnisi idą w procesji i zbierają jałmużnę w postaci jedzenia i pieniążków. Kiedy słyszy się o tym rytuale, to brzmi on magicznie, ale niestety stał się kolejną atrakcją turystyczną. Kiedy wstałyśmy o bladym świcie, żeby go obejrzeć, okazało się, że zbiera się większa grupa turystów niż jest mnichów, która dodatkowo nie potrafi się zachować. Zamiast stać z boku i w ciszy się przyglądać, turyści pakują się przed mnichów i strzelają masę zdjęć. Było nam wstyd za tych zachodnich bezmózgów.


Będąc w Luang Prabang koniecznie trzeba wybrać się nad wodospady. Warto zebrać większą ekipę i wspólnie potargować się na cenie tuk-tuka, który zawiezie Was w dwie strony, bo jest to dość daleka wycieczka (jedzie się z pół godziny). Koszt takiego tuk-tuka to ok. 30000 kipów na osobę (ok. 15 zł), a wejścia na wodospady następne 20000 kipów (ok. 10 zł). Nie jest to wysoka cena, a to, co można tam zobaczyć, jest niesamowite ;)! Na początku spotyka się miejsce, gdzie hasają sobie ocalone misie azjatyckie. Kiedy już się na nie napatrzymy, idzie się po dżungli w górę ku co raz wyższym partiom wodospadu. Sceneria jest iście rajska, nie ma dużo ludzi, co chwilę przelatują wielkie motyle, a w niektórych miejscach można pływać w krystalicznie czystej wodzie i skakać do niej z konarów drzew. Bajka :)!




Jednak, to co nam najbardziej zapadnie w pamięć z Luang Prabang, to ludzie, z którymi spędzałyśmy tam czas. Po pierwsze, wspominani już kilkukrotnie Anglicy, którzy przewijali się przez miasto i których spotykałyśmy w Utopii, a po drugie, ekipa z naszego hostelu, z którą spędziłyśmy wspaniały dzień na rowerkach. Razem z dwoma Argentyńczykami i Francuzem pomykałyśmy przez miasto jarając się jak dzieciaki, przystając w miejscach, które nas zauroczyły, dyskutując o sprawach ważnych i mniej ważnych i ciesząc się swoim towarzystwem. Bo w końcu jak powiedział Agustin: „Szczęście tak mało kosztuje”!






Z bólem serca opuściłyśmy Luang Prabang i ruszyłyśmy w dalszą drogę – teraz przyszedł czas na wietnamski etap naszej podróży ;). Trasę pokonałyśmy dwoma sleeping busami jako jedyne białe kobiety, w części drogi przy dźwiękach lokalnego disco-polo :P. To była bardzo długa droga! Czekajcie na dalsze relacje i posty z naszymi zaległościami :)!

1 komentarz:

  1. Co za przygody! ;) Z każdym postem coraz lepsze, czekam na kolejne! ;) Zdjęcia - super!

    OdpowiedzUsuń